Podstawą jego repertuaru stał się uliczny folklor stolicy, wyśpiewywany z towarzyszeniem bandżoli i gitary. Jako wykonawca piosenek o tzw. kolorycie lokalnym narażał się wielu nadętym ważniakom za "gloryfikowanie obyczaju marginesu społecznego". Obok Stefana Wiecheckiego (Wiecha) zaliczany jest do grona najbardziej zasłużonych twórców propagujących język i kulturę warszawskiej ulicy.
W Warszawie, dokąd przeniósł się wraz z rodzicami, mieszkał od drugiego roku życia. Jego ojciec, Franciszek Grzesiuk, urodził się w Małkowie na Lubelszczyźnie, gdzie spędził dzieciństwo i młodość. Po śmierci swych rodziców, dziadków Stanisława, zamieszkał i pracował w Warszawie. Tam też poznał swoją przyszła żonę.
Był z zawodu ślusarzem, pracował w fabryce parowozów. Matka Stanisława Grzesiuka pochodziła z Nowego Miasta k. Płońska. Nie pracowała zawodowo, zajmowała się się domem.
"Kapować nie wolno"
Dzieciństwo i młodość Stanisław Grzesiuk spędził na Czerniakowie, w sporej części zamieszkiwanym przez warszawską biedotę i margines społeczny. Słowem, dzielnicy otoczonej wówczas złą sławą. Zasady wyznaczała tu ferajna drobnych cwaniaczków, okolicznych chuliganów i rozmaitych niebieskich ptaków będących nieustannie na bakier z prawem.
O tym, jaką kto szedł drogą, często decydował przypadek. Chowaliśmy się wszyscy razem, w jednakowych lub zbliżonych warunkach. Na przykład czasem wystarczyło, że ktoś został bezrobotnym i długo nie mógł znaleźć pracy. W domu bieda, ale chłopak do złodziejstwa się nie bierze. Latem stara się dostać na publiczne roboty, zimą do śniegu. Pewnego dnia był w grupie chłopaków, którzy coś skradli – więc i jemu dali przypadającą na niego część. Następnym razem już sam rozejrzał się, czy czegoś nie da się ukraść. A później już szukał okazji. Wreszcie wpadł, a po odsiedzeniu wyroku otrzymanie stałej pracy było już niemożliwością i tylko takie życie mu zostało. Inny uczciwy człowiek w awanturze skrzywdził przeciwnika; i znów pozostawało mu tylko życie człowieka wyjętego spod prawa, bez możliwości otrzymania stałej pracy. Z tego też powodu powstała zasada: "Kapować nie wolno".
[Stanisław Grzesiuk, "Boso, ale w ostrogach"]
Od roku 1920 do 1940 roku rodzina Grzesiuków mieszkała w czteropiętrowej kamienicy przy ulicy Tatrzańskiej. Grzesiuk wychowywał się w trudnych warunkach. Pracował w fabryce i jednocześnie uczył się wieczorowo, zdobywając zawód elektromechanika.
W fabryce zetknął się po raz pierwszy z lewicową ideologią. Zaczął uważać, że ówczesny porządek społeczny zawsze będzie deprecjonować osoby chcące wyrwać się z biedy. Śmierć i pogrzeb ojca był dla Stanisława Grzesiuka punktem przełomowym.
Trzeba zdecydować, kto ma iść z pogrzebem: ksiądz czy sztandary. Ksiądz powiedział, że pójdzie tylko wtedy, jeśli odejdą sztandary. – Nie chce iść za pieniądze taki kawałek drogi? To licho z nim, niech nie idzie. Pójdą sztandary – powiedziałem bez namysłu. […] Kondukt znów ruszył. Szedłem na cmentarz i myślałem: "Robotnikiem wolno ci być, ale nie należy tego zaznaczać nawet po śmierci, bo »dusza zbawiona nie będzie«… Przecież to sztandary robotnicze, fabryczne, pod którymi stoją robotnicy o różnych przekonaniach politycznych, wierzący i niewierzący. Poraził go tylko, jak byka, czerwony kolor".
[Stanisław Grzesiuk, "Boso, ale w ostrogach"]
W pierwszych dniach września 1939 roku, po apelu Romana Umiastowskiego, Grzesiuk wraz z grupą kolegów opuścił Warszawę, chcąc dołączyć do oddziałów Wojska Polskiego. Do domu powrócił po kapitulacji miasta. Zrezygnował z pracy w fabryce przejętej przez Niemców, żył z szabru i handlu łupami z włamań do zakładów zarządzanych przez okupanta. Zaangażował się w walkę z wrogiem w nowo powstałych polskich podziemnych siłach zbrojnych.
Za posiadanie broni poszukiwało go gestapo – prawdopodobnie wskutek donosu. Aresztowany podczas łapanki, trafił na roboty przymusowe do Niemiec w okolice Koblencji. Stamtąd, za pobicie niemieckiego bauera i ucieczkę z jego gospodarstwa, został zesłany do obozu koncentracyjnego w Dachau.
W obozach koncentracyjnych starano się wszystkimi możliwymi sposobami zabić w człowieku wszelkie ludzkie uczucia, upodlić go, zrobić z niego już za życia nieboszczyka. Muszę przyznać, że im się to udawało. Szczególnie łatwo łamała się inteligencja. Wielu wartościowych ludzi umierało przez swą nieumiejętność życia w ciężkich warunkach. Wielu z tych, którzy przeżyli, często zawdzięcza to ludziom, którzy przed wojną należeli do tych "gorszych". Niejeden z więźniów bandytów cieszył się na wolności szacunkiem i poważaniem jako dobry, kulturalny człowiek, i gdyby nie dostał się do obozu, byłby takim przez całe życie. Ci, co nie byli w obozie – niech powstrzymują się od wydawania swego sądu o ludziach i wypadkach, bo sądem swym skrzywdzić mogą tych ludzi.
[Stanisław Grzesiuk, "Pięć lat kacetu"]
Po kilkumiesięcznym pobycie w Dachau (4 kwietnia–16 sierpnia 1940) przeniesiono go najpierw do Mauthausen, a w 1941 roku osadzono w Gusen I. 5 maja 1945 doczekał w nim wyzwolenia przez wojska amerykańskie. Śpiewał dla więźniów warszawskie piosenki.
Kiedy w czasie wojny, za udział w ruchu oporu, trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau, a potem Mauthausen–Gusen – piosenkami rozjaśniał współwięźniom ponure życie obozowe. Za 400 sztuk papierosów (a każdy papieros miał wartość bochenka chleba!) kupił instrument – skrzyżowanie bandżo z mandoliną – bandżolę, wykonaną z denka od krzesła, gryfu od mandoliny i psiej skóry (wymienionej potem na świńską). Akompaniował sobie na niej, nazywając ją 'drewnem'. Ten instrument szczęśliwie przetrwał wszelkie zawieruchy dziejowe, aż do dzisiejszych czasów.
[Iwona Thierry, "Stanisław Grzesiuk – bard Czerniakowa. Posłuchajcie ludzie…", książeczka przy CD, 2002]
Na wierzchu wspomnianej bandżoli figuruje napis KL-Gusen 1940–1945. Uzupełnia go wizerunek grającej na takim samym instrumencie Myszki Miki.
Jeśli jest w człowieku ambicja
9 lipca tego roku wrócił do Warszawy. W 1946 roku ożenił się – z żoną Czesławą miał dwoje dzieci: córkę Ewę (1947–2003) i syna Marka (1950–2007). Niedługo po powrocie wstąpił do PPR. Jarema Stępowski uważał, że nie był koniunkturalistą ani komunistą: "Był socjalistą. Ruskich nienawidził tak samo jak Niemców".
Od 1951 roku rodzina zamieszkała w domu przy ulicy Franciszkańskiej. Grzesiuk, który przed wojną pracował jako elektromechanik, z powodu odmrożenia rąk nie mógł powrócić do swojego zawodu i został dyrektorem administracyjnym warszawskich szpitali na Chocimskiej, Anielewicza i Wawelskiej. To nie przeszkadzało mu jeździć po Polsce na spotkania autorskie, na których wykonywał piosenki warszawskiej ulicy. Zawsze był w centrum zainteresowania publiczności, choć nigdy o to nie zabiegał, nie kokietował, nawet nie zerkał na widownię, aby sprawdzić jaki jest odbiór jego piosenek.
[Iwona Thierry, "Stanisław Grzesiuk – bard Czerniakowa. Posłuchajcie ludzie…", książeczka przy CD, 2002]
Stanisław Grzesiuk sympatyzował z nowo powstałą PRL, upatrując w niej szansę zaradzenia obecnemu w dwudziestoleciu międzywojennym wyzyskowi, nędzy i chorobom. Udzielał się jako społecznik, został warszawskim radnym. Wiele razy podkreślał, że potworna bieda, w której dorastał, na zawsze odcisnęła piętno na jego poglądach i zniechęciła do systemu obowiązującego w przedwojennej Polsce. Był antyklerykałem i ateistą.
Niepraktykującym katolikiem byłem od czternastego roku życia. Nie wierzyłem w żadne dogmaty, lecz wierzyłem w jakąś siłę wyższą, Boga, siłę kierującą wszystkim na świecie. W obozie, gdy popatrzyłem na tę mordownię, przestałem wierzyć zupełnie. Inni, którym zdawało się, że nie wierzą, w obozie raptownie zapałali wielką miłością do Boga.
[Stanisław Grzesiuk, "Pięć lat kacetu"]
Konsekwencją pobytu w obozach była zdiagnozowana w 1947 roku gruźlica płuc. Swoje zrobiła też choroba alkoholowa, o której zaskakujące szczerością świadectwo zawarł we wspomnieniach.
Trzy lata nie piję. Na pijanych patrzę z litością, jak na ludzi chorych i nieszczęśliwych. Każdy przypomina mi o tym, że tak niejeden raz wyglądałem. Są jeszcze tacy, którzy namawiają do picia, inni nie namawiają i nie pozwalają namawiać. Większość natomiast nie daje wiary zapewnieniom o abstynencji. Kiedy wreszcie uwierzą? Po czterech, po sześciu latach? Kiedy wreszcie uwierzą, że pętla nie musi się zaciągnąć, jeśli jest w człowieku ambicja?!
[Stanisław Grzesiuk, "Na marginesie życia"]
Zmarł na gruźlicę w 1963 roku. Został pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.
W styczniu 1979 roku jego imieniem nazwano jedną z ulic warszawskiego Czerniakowa.
"Taką ja mam po ojcu zasadę życiową: boso, ale w ostrogach"
Znajomi skłonili go, aby opisał swoje barwne przeżycia, o których często im opowiadał. Z obozowych doświadczeń powstały wspomnienia "Pięć lat kacetu" (1958). Otwarcie i szczerze opowiadał Grzesiuk, jak dzięki wielkiemu życiowemu sprytowi i twardemu charakterowi udało mu się przeżyć w warunkach nazistowskiej machiny wyniszczania i niewolniczej pracy.
Podstawą życia w obozie było, w moim pojęciu, maksymalne miganie się od pracy oraz organizowanie jedzenia, a w zasadzie można to ująć w jedno zdanie – postępować przeciw wszystkim zarządzeniom władz obozowych, bo wszystkie zarządzenia miały na celu jak najszybsze wykończenie więźniów.
[Stanisław Grzesiuk, "Pięć lat kacetu"]
W gawędowym stylu, bez fałszywej martyrologii, odsłonił swoją filozofię przetrwania obozowego piekła, zachowania godności w czasach, w których było to niemal niemożliwe. Prosty język, wartka akcja i wszechobecny humor, jakim przesycona jest ta książka, uczyniły go sławnym. Irena Dziedzic zaprosiła autora do popularnego wówczas, wielce snobistycznego programu telewizyjnego Tele-Echo.
W kolejnej powieści "Boso, ale w ostrogach" (1959) sugestywnie odmalował klimat "szemranych" dzielnic miasta i ciężkie warunki życia, w jakich musiał dorastać. Utrwalił w niej Grzesiuk przedmiejski folklor Czerniakowa lat trzydziestych, dzielnicy warszawskiej biedoty. Z charakternymi chłopakami, którzy nie znają lęku i nigdy nie kapują, a "za parkanem" (w kieszeni) mają "pomocnika" (nóż fiński).
Choćbym chciał być grzeczny i układny, to ludzie mi nie dadzą. Zawsze znajdzie się jakiś typ, który będzie się prosił, żeby go stuknąć w ryja, i nie sposób takiemu odmówić.
[Stanisław Grzesiuk, "Boso, ale w ostrogach"]
Miarą talentu Grzesiuka jest fakt, że jego wizję tamtej Warszawy wielu czytelników przyjęło jako szczerą prawdę, choć w dużym stopniu była to kreacja literacka. Część krytyki zarzucała mu idealizację postaci cwaniaka i apasza. Niektórzy z publicystów, w tym Janusz Wilhelmi – drukujący w "Trybunie Ludu", organie KC PZPR – przestrzegali przed twórczością Grzesiuka, jako groźną dla bezpieczeństwa publicznego.
Teraz można już stwierdzić śmiało, że postąpiliśmy naprzód w skutecznej propagandzie sztuki koszenia nożem, strzelania pięścią w zęby i zaprawiania bykiem w ryło. Zwłaszcza ta ostatnia umiejętność znalazła w Grzesiuku swego rzecznika i piewcę. […] Ze szczególną łatwością może wcielić się w życie i nawet już widzę to misterium wcielenia: oto w bramie dla kurażu czterech młodzieńców wypija po ćwiartce spirytusu. Spirytusu, bo – jak słusznie zauważa autor – nie ma sensu pompować w siebie wody. A potem zaczynają się chuligańskie igraszki. […] Książka Grzesiuka nie tylko spowija w romantyczną aureolę różnego rodzaju bandycko-łobuzerskie wyczyny, nie tylko zachęca do łamania prawa, oszukiwania sądów i fałszywego świadczenia. Dla wszystkich tych postępków wynajduje sankcję ideologiczną. Prawda – mówi autor – że waliłem na ulicy w łeb każdego, kto nosił kapelusz. Prawda, że rabowałem i niszczyłem prywatne zbiory sztuki. Ale kto nosił kapelusze? Kto posiadał antykwaryczne kolekcje? Burżuazja! Walczyłem zatem o postęp społeczny? Walczyłem! Jestem zasłużonym weteranem. A mojego zaprawiania bykiem proszę nie lekceważyć. Był to zdrowy przejaw klasowego instynktu.
[JAW (Janusz Wilhelmi), "Trybuna Ludu", 22 października 1959]
Rzeczywiście, obraz przedwojennej Polski odmalował Grzesiuk w zdecydowanie czarnych barwach. Krystyna Zaborska, zmarła w 2012 roku siostra autora, miała bratu za złe, że napisał książkę zohydzającą Polskę sanacyjną obawiając się, że innej by mu nie wydali. "Tłumaczył, że chce zabezpieczyć dzieci. »Żeby nie musiały przychodzić do was na zupkę« – tak mówił. Naprawdę bardzo je kochał. Mówił też, że już się ciężko w życiu napracował – w obozie". Siostrę Stanisława najbardziej zabolał fałszywie przedstawiony w książce obraz ojca, Franciszka Grzesiuka.
Nasz ojciec nie był pijakiem, pracował w państwowej fabryce parowozów na Kolejowej, był działaczem PPS. W domu nam niczego nie brakowało. – Pokazywała zdjęcia rodzinne. – Czy tak wygląda pijacka rodzina? To bzdura, że gasił Stasiowi światło, żeby nie mógł czytać. Przeciwnie, to Stasia trzeba było gonić do nauki, bo był dzieckiem żywym i stwarzał czasem problemy. […] To ojciec załatwił mu pracę w Państwowych Zakładach Teleradiotechnicznych na Grochowskiej i szkołę u Wawelberga, na którą zresztą dawał mu pieniądze. Dopóki ojciec żył, Stasiek nie mógł wrócić do domu później niż o dziesiątej wieczorem. A ja musiałam być zawsze o zmierzchu. Na Tatrzańskiej zachowały się jeszcze dwa przedwojenne domy. Pod 5 i pod 9. Niech pan zobaczy, czy w takich domach mógł mieszkać lumpenproletariat. W naszym domu – pod dziesiątym – mieszkało trzech policjantów.
[Paweł Tomczyk, "Boso, ale w obłokach", "Rzeczpospolita", 24 stycznia 1998]
Wszelka krytyka nie miała jednak wpływu na czytelnicze zainteresowanie. Na kanwie powieści powstał musical pod tym samym tytułem (libretto Ryszard Pietruski, Krystyna Wodnicka, muzyka Jan Tomaszewski). Od 1969 roku był wystawiany na wielu scenach muzycznych kraju.
Pośmiertnie wydane wspomnienia Grzesiuka "Na marginesie życia" (1964) opisują dramatyczne zmaganie autora z gruźlicą, która była rezultatem pobytów w obozach koncentracyjnych. Mimo trudnego położenia bohater nie poddaje się. Zawsze twardy, próbuje sobie radzić, "orze jak może", nie tracąc przewrotnego poczucia humoru. Opowiada swoją historię w brawurowym stylu – lekko autoironicznym, a zarazem dosyć nonszalanckim, jak przystało na wychowanka przedwojennego Czerniakowa.
Wsłuchanie się w duszę ludzi
Wspomnieniowa trylogia: "Pięć lat kacetu", "Boso, ale w ostrogach" i "Na marginesie życia" zapewniła mu sporą popularność. Chcąc urozmaicić spotkania autorskie zaczął śpiewać piosenki i wtedy właśnie narodził się Grzesiuk – warszawski bard. Występował publicznie, śpiewając uliczne ballady z Czerniakowa, Powiśla, Woli i Rybaków. Akompaniował sobie na bandżoli i gitarze.
Rozgłos przyniosły mu nagrania radiowe i telewizyjne. Wygłaszane z charakterystycznym akcentem gawędy o życiu w przedwojennej stolicy przeplatał własnymi interpretacjami warszawskich piosenek, które śpiewał przed wojną i podczas okupacji. Ujmował słuchaczy nie tylko brawurowym wykonaniem tych utworów, ale też ich niepowtarzalnym autentyzmem.
Miał w repertuarze takie piosenki jak: "Czarna Mańka", "Siekiera, motyka", "Bujaj się Fela", "Bal na Gnojnej", "Ballada o Felku Zdankiewiczu", "Komu dzwonią, temu dzwonią", "U cioci na imieninach" oraz "Nie masz cwaniaka nad warszawiaka", którą również skomponował. Wykonywał także mniej znaną "Balladę o Okrzei", śpiewaną na warszawskiej Pradze w początkach XX wieku.
Pierwsze zarejestrowane nagrania piosenek Grzesiuka pochodzą z 1959 roku. Wystąpił wtedy w dwóch audycjach radiowych z cyklu "Na warszawskiej fali". Był zapraszany do telewizyjnych występów na żywo, z których zachował się zarejestrowany na telerecordingu program "Warszawa da się lubić" w reżyserii Konrada Swinarskiego (1960). W 1961 roku tygodnik "Stolica" w kolejnych numerach zamieścił z nim czteroodcinkowy wywiad zatytułowany "Czerniaków moja młodość".
W 1962 roku Grzesiuk wystąpił w czterech audycjach Teatru Polskiego Radia: "Apaszem Stasiek był", "Czerniakowskie zaloty", "Piekutoszczak, Feluś i ja", "Bujaj się Fela". Wziął również udział programie satyrycznym "Podwieczorek przy mikrofonie", którego słuchała wówczas cała Polska. Agnieszka Osiecka przypominała jego zasługi w przywróceniu na polskie parkiety tanga, w jego swojskiej, przedmiejskiej odmianie.
Grzesiuk utrwalił w tangu ludowym to, co bodaj w nim najważniejsze: pełne godności spowolnienie. Dostojeństwo. Jest w nim rytm kroków ludzi doświadczonych i nigdzie się niespieszących, przeciwstawiony jakby fertycznemu drobieniu frajerów. Grzesiuk, kiedy go poznałam w czerniakowskiej "Sielance", był już poważnie chory, skarżył się, że głos mu nie brzmi. To prawda, w późniejszych swoich latach Grzesiuk bardziej recytował niż śpiewał, ale było w tym, niczym w bluesowych recytacjach starzejącego się Armstronga, to, co najważniejsze: wsłuchanie się w duszę ludzi, o których mu chodzi. Ludziom tym zaś chodziło o ochronę sponiewieranej dumy, o obronę przed frajerstwem i przemocą, o prawo do własnego świata "na dole". Grzesiuk w piosence, niczym Marek Nowakowski w prozie, podchodził do tego świata z wielką delikatnością, nikomu siebie nie narzucał ani niczego nie narzucał sobie. Nie starał się być katem, bandytą ani Czarną Mańką: "Bezbłędnie referował". […] Tak więc wielki wybuch tanga ludowego w końcu lat pięćdziesiątych – skończył się marnie. Grzesiuk po dłuższej chorobie zmarł, a pozostali artyści zostali zepchnięci na margines. Trochę też sami się zepchnęli. Ludowe tango zleksykalizowało się, strywializowało, i trwa u nas tylko w zwrocie: "Pójść w tango". Czy to nie smutne?
[Osiecka Agnieszka, "Szpetni czterdziestoletni", Warszawa 1985]
Krótko przed śmiercią, w 1963 roku, Grzesiuk wystąpił w programie telewizyjnym reżyserowanym przez Barbarę Borys-Damięcką. Śpiewał, grał na bandżoli, opowiadał dykteryjki. Osobowość wykonawcy tak zauroczyła autorkę programu, że wystawiając później "Balladę Czerniakowską, czyli Boso, ale w ostrogach" w warszawskim Teatrze Syrena (1999), opowiedziała o tym występie w programie do przedstawienia.
Uderzył w bandżo i przez 25 minut śpiewał, komentując, opowiadając anegdoty i dykteryjki. Unosił się w powietrzu, ubyło mu 25 lat, był uskrzydlony, pełen temperamentu, wrócił na Tatrzańską.
W 2004 roku powstał film dokumentalny "Grzesiuk, chłopak z ferajny" w reżyserii Mateusza Szlachtycza. Scenarzystą był dziennikarz "Gazety Stołecznej" Alex Kłoś, który w filmie pełni rolę narratora. W wędrówce śladami barda towarzyszy mu zaprzyjaźniony muzyk warszawski, Sylwester Kozera, śpiewający bandżolinista, szef Kapeli Czerniakowskiej. Przed kamerą przewijają się zespoły grające piosenki charakterystyczne dla warszawskiego folkloru, postaci ze świata kultury, członkowie rodziny Stanisława Grzesiuka i jego znajomi. W archiwalnych nagraniach pojawia się również sam bohater. Mówią o nim: Stanisław Wielanek, muzycy rockowi – Muniek Staszczyk i Andrzej Zeńczewski, reprezentanci współczesnej muzyki ulicy, raperzy: Vienio, Pele i Wujek Samo Zło. Filmowego portretu dopełniają fragmenty książek Stanisława Grzesiuka czytane przez Zdzisława Wardejna, a ilustrowane animowanymi kreskówkami. "Grzesiuk, chłopak z ferajny" to opowieść o człowieku, który całą duszą – niepokorną i hardą, a przecież jakże romantyczną – kochał swe rodzinne miasto, które jest równorzędnym bohaterem tego filmu.
Miał wielu najróżniejszych kolegów – wspominała siostra Stanisława Grzesiuka. – Z młodości z Czerniakowa, z obozu i wielu innych. Śpiewał szemrane piosenki, bo się ich nauczył po wojnie. Pokazywali mu je za wódkę, on uczył się melodii, a słowa zapisywała młoda dziennikarka. Ludzie przysyłali mu też słowa do radia – do audycji, w której śpiewał. Kiedy byliśmy młodzi, to nie śpiewał w domu takich piosenek. Rodzice by na to nie pozwolili. Potem też miał dwa repertuary, jeden uliczny, taki do kieliszka, drugi normalny, który śpiewał rodzinie w domu.
[Alex Kłoś, "Tropami barda Warszawy", "Gazeta Wyborcza", 29 października 2004]
Stanisław Grzesiuk jest bohaterem hasła w telewizyjnej wersji Leksykonu Polskiej Muzyki Rozrywkowej (odcinek 18 w reżyserii Ryszarda Wolańskiego). Piosenki z jego repertuaru znalazły się na CD Luksus, wydanym w 1995 roku przez Pomaton EMI, nagranym przez zespół Szwagierkolaska.
Jego twórczość w końcu jednak wróciła, i to w bardzo różnych interpretacjach. Jeszcze w latach 80. Operetka Warszawska wystawia musicalową wersję "Boso, ale w ostrogach". Dekadę później ogromny sukces odnosi zespół Szwagierkolaska założony przez Muńka Staszczyka i Andrzeja Zeńczewskiego, który na nowo, ubarwiając je brzmieniami folku irlandzkiego i ska, odczytuje piosenki spopularyzowane przez Grzesiuka. W ostatnich latach numery znane z repertuaru Grzesiuka śpiewali Waglewski i Maleńczuk, a prawdziwą furorę zrobił Projekt Warszawiak, prezentując bardzo futurystyczną wersję utworu "Nie masz cwaniaka nad warszawiaka". Ostatnio zaś tego samego utworu słuchać można w przewrotnym wykonaniu Ifi Ude i grupy mieszkających w Polsce afrykańskich muzyków. Grzesiuk jest znów symbolem warszawskiego folkloru. Nowe życie znalazły też jego oryginalne wykonania, czego najlepszym dowodem wspomniane już "Nie masz cwaniaka nad warszawiaka", które usłyszeć można na stadionie stołecznej Polonii po każdym wygranym meczu.
["50 lat temu zmarł Stanisław Grzesiuk", "Gazeta Wyborcza", 21 stycznia 2013]
Zwyciężyć samego siebie
Gdyby jego powieści traktować stricte jako autobiografie, można uznać, że pisarz wywodził się z dołów społecznych, wychował się na ulicy wśród lumpenproletariatu i pospolitych bandytów, od dziecka musiał ciężko pracować, ocierając się o świat przestępczy. Ten wizerunek był jednak w dużym stopniu kreacją autora "Boso, ale w ostrogach".
W latach pięćdziesiątych niejeden luminarz kultury na różne sposoby – na zamówienie – starał się zohydzić przedwojenną "pańską Polskę". Miarą talentu Grzesiuka może być fakt, że – w przeciwieństwie do innych – jego proza wytrzymała próbę czasu. Wiele osób uwierzyło, iż "awansowany społecznie" kozak z Czerniakowa naprawdę znał osobiście Czarną Mańkę, Felka Zdankiewicza, balował na Gnojnej. Uwierzyliby mu zapewne w każdą bzdurę. I to chyba jest wyznacznik pisarskiego sukcesu.
[Paweł Tomczyk, "Boso, ale w obłokach", "Rzeczpospolita", 24 stycznia 1998]