Aktor scen warszawskich: Teatru Młodej Warszawy (1956-1958), Teatru Ateneum (1960-1969), STS-u (1969-1971), Teatru Rozmaitości (1971-1977), Teatru Na Woli (1977-1981), Teatru Polskiego (1981-1991. Od 1991 ponownie w zespole Teatru Ateneum.
Jana Matyjaszkiewicza nadzwyczaj cenię jako aktora teatralnego – mówi reżyser Izabella Cywińska. – Na scenie jest elastyczny i giętki. Zaprosiłam go do roli Wuja Kazimierza w serialu "Boża podszewka" z pełną świadomością jego charakterystyczności. Trzeba go przyjąć takim, jaki jest i jego dyskretną teatralność umiejętnie wykorzystać w filmie. Pracowało mi się z nim niezwykle sympatycznie. Stwarzał znakomitą atmosferę na planie.
Wtedy też, w połowie lat dziewięćdziesiątych, Izabella Cywińska wyjawiła, że gdyby była pedagogiem szkoły teatralnej, prowadziłaby studentów do Teatru Ateneum na jedną z największych kreacji aktorskich w teatrze polskim lat ostatnich – Jana Matyjaszkiewicza w roli Księcia w "Śnie wujaszka" według Dostojewskiego. "Był to w najdrobniejszym calu majstersztyk!" – uznała. Na postaci sklerotycznego arystokraty, tytułowego wujaszka, spoczywał ciężar całego przedstawienia, a jego najjaśniejszym punktem była gra Matyjaszkiewicza.
To wśród aktorów ostatni Mohikanin, który pracując nad rolą w teatrze, nie bierze innych zajęć poza nim – stwierdza Janusz Michałowski. – Ma niecodzienną pasję – astrologię. Opowiada o niej niezmiernie interesująco, z cudownym poczuciem humoru do siebie i spraw tego świata.
Oglądając Jana Matyjaszkiewicza nigdy nie przychodzi mi do głowy, że mógłby daną rolę zagrać lepiej – uważa Wiesław Ochman. – Za pomocą środków aktorskich przekazuje uczucia postaci. Jest to zawsze cała paleta psychicznych informacji. Wyraża je w niezwykle klarowny sposób. Po Matyjaszkiewiczu, który stwarza wzorce granych postaci, trudno wyobrazić sobie precyzyjniejsze i głębsze kreacje.
Zagraniczni reżyserzy, którzy pracowali w Polsce, zauważyli, że nasi aktorzy potrafią wyrazić nie tylko wyobrażaną postać, ale, równocześnie, swój stosunek do niej. Mistrzem takiego sposobu gry jest właśnie Jan Matyjaszkiewicz. On sam zaś uważa się za całkiem przeciętnego człowieka, obciążonego wszystkim, co przewaliło się przez Polskę. Przejście frontu drugiej wojny przeżył w Wesołej, gdzie jego ojciec miał przedstawicielstwo warszawskiego browaru Haberbusch i Schiele. Stamtąd rodzina trafiła do Rembertowa, a w końcu do Warszawy. Już jako małe dziecko występował w Wesołej. Zagrał smoka wawelskiego, a pieniądze z przedstawienia poszły na zakup kielicha mszalnego do kościoła. W jasełkach bywał królem, produkował się podczas harcerskich ognisk. Mimo pierwszych sukcesów bał się poświęcić aktorstwu. O wyborze tej drogi życiowej Matyjaszkiewicza zadecydował... kolega.
Mój przyjaciel z gimnazjum i liceum Batorego Jan Pruszak zdał na wydział elektryczny, ja na architekturę. On został skrzypkiem i dyrygentem – objął dyrekcję Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji po Stefanie Rachoniu, ja stałem się aktorem. Pruszak, jako student politechniki, zadzwonił kiedyś do Aleksandra Zelwerowicza. Przedstawił się jako Jan Matyjaszkiewicz i umówił na spotkanie. Poszedłem do Zelwera, podstawiłem mu do podpisu jego karykaturę. Gdyby Jan Pruszak nie postawił mnie przed faktem dokonanym, może zostałbym architektem?
Siedzieliśmy w jednej ławce, biegaliśmy za panienkami, przeżywaliśmy pierwsze zawody miłosne – wspomina Jan Pruszak. – Aktorstwo to nie zawód. To sposób na życie. Janek rzucając za moim przykładem studia na politechnice, uległ nie mnie, lecz własnej pasji. Na szczęście i jemu, i teatrowi polskiemu wyszło to na korzyść.
Jest jakaś siła w człowieku, która mimo przeciwieństw pcha go na scenę. Choćby nawet Aleksander Zelwerowicz, który mówił jak karabin maszynowy, postawił początkującemu aktorowi dwóję z dykcji.
To są sprawy związane z układem ust, języka, pracy mięśni – ujawnia Matyjaszkiewicz. – Nieustannie ćwiczę dykcję. Dlatego wolę role, na których przygotowanie mam dużo czasu. Przed premierą sztuki Złotnikowa "Odchodził mężczyzna od kobiety", w której grałem z Anną Seniuk, maltretowałem słowa pół roku. Aktorów i wirtuozów często krępują sprawy nerwicowe. Bywa, że pianista, który fenomenalnie kończy szkołę, wychodzi na estradę i nie potrafi ruszać palcami. Sam też grałem. W Filharmonii Warszawskiej była przed wojną szkoła muzyczna, w której przez kilka lat się uczyłem, dopóki lewa ręka nie odmówiła mi posłuszeństwa.
Słabostki, o których aktor tak otwarcie mówi, uczynił swoją siłą. Nie gra bowiem herosów. Raczej ludzi neurotycznych, zamkniętych, zwyczajnie ludzkich w swoim zagubieniu. Taki był jego Stomil w "Tangu", Szambelan w "Iwonie, księżniczce Burgunda", Książę w "Śnie wujaszka" czy Sieriebriakow w "Wujaszku Wani".
Grający tę postać Jan Matyjaszkiewicz ukazał ją jako schorowanego naukowca, który wręcz rozczulająco nie umie poradzić sobie ze sprawami dnia codziennego, a w szczególności – z własną bezradnością. Był nie tyle szantażującym otoczenie despotą, ile wyzutym z sił mężczyzną, który z rozbrajającą, dziecięcą naiwnością, buntuje się wobec ograniczeń własnego ciała, wynikających z przypadłości wieku. Nie dane mi było jeszcze oglądać Sieriebriakowa, który swoim losem potrafiłby tak po prostu i tak po ludzku wzruszać. To kolejna rola Matyjaszkiewicza do listy jego niewątpliwych aktorskich kreacji. Z jego postaciami widz współczesny łatwo się utożsamia.
Najistotniejsza jest zawsze prawda – przekonuje aktor. – W ciele, głosie, strukturze, muszę znaleźć odpowiednie geny postaci. Bez tego ani rusz. My nie pracujemy od ósmej do szesnastej. Nawet idąc po ulicy powtarzamy w myślach tekst lub zastanawiamy się nad postępowaniem bohatera. To jest niemal obsesja.
Role Jana Matyjaszkiewicza są określone. Zdarza się jednak, że efekty najlepiej nawet przemyślanej roli przeczą zamierzeniom:
Drugą moją rolą w teatrze był... Stary Wiarus w "Warszawiance" w reżyserii Janusza Strachockiego. W Teatrze Klasycznym – dzisiejsze Studio – siedziało się od szóstej rano i grało po trzy, cztery spektakle dziennie. Na widowni przeważała młodzież od sześciu do dwunastu lat. Strachocki, który grał główną rolę, ustawił się w centralnym miejscu. Ja musiałem przemaszerować bokiem na środek sceny. Jak się idzie na wprost widza, jego uwaga koncentruje się na twarzy aktora. Wejście z boku uwydatniało zarówno mój nos, jak i roztrzęsiony, dziwny chód. Młodzież szalała ze szczęścia. Było to dla mnie wielkim traumatycznym doświadczeniem.
Innego typu zaskoczenia dotyczą pozascenicznych spotkań aktora z publicznością. Pewnego razu po przedstawieniu "Maestra" Jarosława Abramowa-Newerlego, po śmiechach i owacjach, znalazł się w tłumie potrącających go widzów:
Pomyślałem sobie: Boże, nieledwie przed sekundą ci sami ludzie szaleli na mój widok, a teraz jestem nierozpoznawany i popychany. Kiedyś Jan Świderski dostał apopleksji, gdy portierzy nie wpuścili go do telewizji. Nie poznali go. Po latach grania i tylu kreacjach.
Jan Świderski postawił niegdyś ultimatum. Albo Matyjaszkiewicz dokona zmian w swojej roli, albo on odejdzie z Teatru Ateneum. Ponieważ Jan Matyjaszkiewicz nie chciał zmieniać roli ustalonej z reżyserem Kazimierzem Dejmkiem, dyrektor Janusz Warmiński zmuszony był rozwiązać z aktorem umowę.
Po dziesięciu latach pracy w Ateneum wkroczyłem na drogę cudownych spotkań z rozmaitymi ciekawymi miejscami, między innymi z STS-em. Fenomenem, jeśli chodzi o publiczność, jej intelektualną chłonność. Stamtąd Tadeusz Łomnicki wziął mnie do Teatru Na Woli, gdzie przeżyłem wspaniałe lata z "Amadeuszem" Polańskiego, z docenioną przez widzów i krytyków epizodyczną rolą cesarza Józefa II. Później Dejmek zaangażował mnie do Teatru Polskiego, z jego fantastyczną legendą Zelwera, Brydzińskiego, Leszczyńskiego. Aleksandra Śląska i sam Warmiński namawiali mnie jednak do powrotu "do domu". Przy jakimś jubileuszu Ateneum dyrektor Warmiński wymienił moje nazwisko wśród ludzi, których cenił. Wróciłem. Podpisaliśmy umowę i wtedy usłyszałem: "Jasiu, ale ty nie będziesz pierwszy w tym teatrze. Bo ja mam swoich aktorów: Mariana Kociniaka i Jerzego Kamasa". Pomyślałem sobie, co mi się stanie? To moi bliscy koledzy. Okazało się, że pewne sytuacje w życiu już się nie powtórzą. Znalazłem się wśród tych samych ludzi, którzy byli starsi ode mnie o dwadzieścia kilka lat bycia w tym teatrze. Ja musiałem zaczynać od zera. Przedstawiałem się nieznanym mi pracownikom teatru: "Matyjaszkiewicz jestem". Panienka na mnie spogląda i pyta: "A z jakiego pan działu?". Młoda, nie zna, trudno. Ale gdy teatralny parkingowy powiedział mi: "Panie, dokąd? Ja tu mam miejsca tylko dla aktorów", ogarnął mnie atak pustego śmiechu. Czterdzieści lat na scenie, dwa lata z powrotem w "moim" teatrze, a do niektórych to w ogóle nie dociera. To jest chaplinowska sprawa. Największa tragedia aktora. Bo po co my gramy? Żeby nas znali.
Żoną artysty od dziesięcioleci lat jest Anna Borowiec, aktorka warszawskiego Teatru Kwadrat. Wcześniej przez szesnaście lat artysta związany był z nieżyjącą już aktorką Ryszardą Hanin. Choć dzień pracy zawodowej trwa nierzadko kilkanaście godzin, Jan Matyjaszkiewicz nie zasklepia się wyłącznie w aktorstwie. Jest ekspertem wiedzy ezoterycznej, szczególnie numerologii. Świetnie rysuje i maluje. Zna się na stolarce – sam wyprofilował półki w swoim żoliborskim mieszkaniu. Tu w cichości ducha wspomina, myśli, pracuje. Jak jego ojciec Czesław, jak młodszy brat Andrzej, jak siostra Krystyna, jak brat matki Mieczysław Fogg, którego ciągła obecność dała mu z pewnością odwagę, aby stać się Kimś.
"A czy tak się stało, czy stanie..." – Jan Matyjaszkiewicz w charakterystyczny sposób zawiesza głos.
Niegdyś, na jubileusz czterdziestolecia pracy zawodowej, w laudacji Macieja Wojtyszki znalazł się następujący fragment: "Ma pan tak ogromny talent, że sen spędza z powiek. Skąd w artyście tak wspaniałym, taki skromny człowiek?".
Janek? Przemiły i głęboko mądry człowiek – zapewnia Gustaw Lutkiewicz. – Słabe strony, jeśli je ma, nie rzucają się w oczy.
Jest uroczy, pełen ciepła, przyjazny ludziom – wtóruje mężowi Wiesława Mazurkiewicz. – Ma w sobie coś z kota: nikomu nie szkodząc, chadza własnymi drogami. Promienieje własnym światłem, a jednocześnie nigdy nie odsłania się do końca. Jest w nim tajemnica – człowiek przy nim nigdy się nie nudzi.
Żywiołem Matyjaszkiewicza była scena:
Za mojej młodości aktorzy przez miesiąc pracowali nad tekstem przy stole. Pili kawę, herbatę, czytali, dyskutowali. Poszczególne sceny były dziesiątki razy powtarzane. Tekst sam wchodził do głowy, trochę na zasadzie Stanisławskiego: ten ruch powoduje, że w tym miejscu wypowiadam to właśnie słowo. Po trzech tygodniach ludzie odrywali się od krzeseł i zaczynali szukać kontaktu w sytuacjach wynikających ze struktury sztuki. Wkrótce wszyscy mieli gotowe role – a nie ustawione sytuacje. Patrzyli sobie w oczy i widzieli, że partner myśli, czuje albo kłamie.
Za tym rodzajem pracy aktor tęsknił do końca:
Każdy pisarz z odrobiną talentu przekazuje w tekście roli rodzaj kodu genetycznego poszczególnych postaci. Dlatego nie należy nic skreślać, dodawać czy zmieniać. Jeżeli aktor się z tym kodem utożsami, to przekaże intencje autora. Na tym polega charakterystyczność. Ta prawdziwa, do której trzeba dojść od tego, co jest zaklęte w roli. I nie należy się śpieszyć. Trzeba ogarnąć całość, przeżuć ją w sobie, a do roli zbliżać się pomalutku. Badać, niby detektyw, co w niej jest. Charakter postaci, przypieczętowany emocją autora, wyjdzie z tekstu. Jest w tym zagadka, coś z czarodziejstwa - stąd ten zawód tak fascynuje innych.
W 2003 roku Jan Matyjaszkiewicz otrzymał Feliksa Warszawskiego, prestiżową nagrodę stołecznego środowiska teatralnego za rolę mecenasa Mazurkiewicza w "Żołnierzu królowej Madagaskaru", a "Rzeczpospolita" ogłosiła go aktorem roku za genialną interpretację roli Henryka w widowisku "Nad Muchawką". Charakterystyczny, niepodrabialny głos aktora – w radiu nie do przecenienia – przyniósł mu, za kreacje w słuchowiskach, prestiżową nagrodę – Złoty Mikrofon. Radio, obok teatru, to druga prawdziwa fascynacja artysty.
Po skończonych w 1956 roku studiach w warszawskiej szkole teatralnej, Irena Tomaszewska, ceniona aktorka i znakomity pedagog, część podopiecznych wzięła ze sobą do radia. Jan Matyjaszkiewicz, który wcześniej otarł się o architekturę, był w tej grupie najstarszy. Został obwołany starostą roku. Niezwykłego, zważywszy że większość aktorów ukończyła studia z wyróżnieniem. Jego rok to między innymi: Anna Ciepielewska, Aleksandra Dmochowska, Wanda Majerówna, Jan Kobuszewski, Zbigniew Zapasiewicz.
Radio mieściło się w dawnej ujeżdżalni koni przy Myśliwieckiej – wspomina Matyjaszkiewicz. – Miejsce okazało się charyzmatyczne, ludzie też. Byliśmy młodzi, zapaleni i chcieliśmy nie tyle zdobyć wszystko szturmem, ile – takie miałem odczucie – przedłużyć model teatru reprezentowany przez podziwianych artystów sprzed 1939 roku: Węgrzyna, Zelwerowicza, Brydzińskiego, Leszczyńskiego, Dzwonkowskiego. W radiu ogniskowało się całe życie środowiskowe, jak przed wojną w kawiarni Lardellego, gdzie reżyserzy wymieniali się aktorami. Lata temu zacząłem grać Heńka Wilczewskiego w serialu "W Jezioranach" i brałem udział w setkach innych audycji. Teraz Teatr Polskiego Radia chudnie z braku pieniędzy. Szkoda.
Przy okazji jubileuszu sześćdziesięciolecia radiowej "Dwójki" Jan Matyjaszkiewicz, wykonawca o charakterystycznym, niepodrabialnym głosie, został uznany w rankingu słuchaczy za najlepszego aktora Teatru Polskiego Radia.
O drugiej kończę próbę w teatrze i lecę na pół do trzeciej do radia. Dostaję tekst. Dysząc i sapiąc prędziutko podkreślam swoje kwestie. Reżyser mówi: "Przeczytajmy chociaż raz". Czytamy. W przejściu między salą prób a studiem, zastanawiam się, o co mam w tym słuchowisku zawalczyć. Staję przed mikrofonem. Zanim się uładzą w reżyserce, powtarzam pierwsze kwestie, żeby – jak mówił prof. Marian Wyrzykowski – znalazły się w munsztuku. Później jest wielka improwizacja. Trzeba słuchać, co mówi partner i odpowiadać. Nagrałem kilka tysięcy audycji. Prof. Irena Tomaszewska w 1956 roku wzięła nas z Janem Kobuszewskim i Zbigniewem Zapasiewiczem do radia. To inny rodzaj frajdy dla ludzi o perfekcyjnej wymowie. Dla mnie jest to rzecz bardzo trudna.
Kiedyś aktorowi przyszło w radiu zagrać Malvolia w "Wieczorze Trzech Króli". Grał go przed laty w Teatrze Polskim, więc tekst miał zakodowany w mózgu "i nagle cała postać wyszła mi tak, jak w teatrze. Jazzmani powtarzają, że improwizacja jest dobra, jak jest przygotowana."
Przez długie powojenne lata teatr dla jego twórców, artystów i widzów był jedną z niewielu enklaw wolności. Matyjaszkiewicz przyznaje, że jako chłopak nie zastanawiał się nad tym, co się stało za sprawą przyjścia armii radzieckiej. Dopiero teatr pozwolił mu stać się "po cichu wojującym". Nauczył się szmuglować między słowami intonację, która mogła przeczyć słowom. Z jednej strony była to zabawa, z drugiej – walka:
Całe dorosłe życie wypadło mi pracować w bolszewizmie, który wszystkim kładł knebel na usta. Teatr w pokonywaniu tej bariery był nieprawdopodobnie aktywny. Starał się wyjść naprzód, uświadomić ludziom więcej, niż zezwalała propaganda. Byliśmy mistrzami aluzji. Kiedyś jeden z widzów starszego pokolenia wyraził w liście swój podziw dla mnie za umiejętność mówienia poza tekstem. Grałem wówczas w Teatrze Ateneum główną rolę w "Dużym jasnym" Jareckiego. Strugałem kijek, rzucając od niechcenia: "Tak, tak. No, dobrze. Jest bardzo dobrze. O, jak dobrze". A widzowie krztusili się ze śmiechu.
Jego pokolenie umiało tak grać. Czasami jednak trudno było się rozeznać, co tu jest ścieraniem się racji artystycznych, a co – zgoła innych. Wpływowa grupka aktorów Ateneum zmusiła Janusza Warmińskiego, żeby go usunął z zespołu. "Przylgnąłem do STS z Jareckim i Markuszewskim" – opowiadał Matyjaszkiewicz. Z kolei w pamiętnym 1980 roku wszedł w konflikt z dyrektorem Tadeuszem Łomnickim. W Teatrze Na Woli akurat Matyjaszkiewicza upatrzono sobie na męża zaufania "Solidarności".
Nie wiadomo, dlaczego – wyznaje aktor. – Może, mówiąc kolokwialnie, jestem taki "dupa Jasio"? Ofiara, co to się z nikim nie pokłóci? Jako mąż zaufania wszedłem do rady artystycznej teatru. Z założenia robotniczego, zasiadali więc w niej krawcy, szewcy, etc. "Panie Tadeuszu – mówili dyrektorowi – pan jest taki cudowny aktor. Czy nie mógłby pan zagrać Damazego?". Gdy zasiadłem w tym gremium, dostał piany. Jaka rada? U niego? On był zawsze tylko jeden. Jeden w teatrze, jeden w Polsce, jeden na świecie. Kiedy mu zgłaszałem, że któryś z kolegów za mało gra, albo ma za niską gażę, wpadał w furię. Później, gdy byliśmy obaj w Teatrze Polskim, przechodził na drugą stronę ulicy, żeby się ze mną nie spotkać. Dejmek o tym wiedział, więc celowo zrobił mnie Papkinem w drugiej obsadzie "Zemsty". Jak Łom się o tym dowiedział, zaczął rzucać egzemplarzami i uciekł z Polskiego. Obróciło się to na moją korzyść, bo zostałem Papkinem w obu obsadach.
W 1981 roku dyrektor Teatru Na Woli objął rolę Salieriego w "Amadeuszu". Roman Polański reżyserował i grał rolę Mozarta. "Łomnicki o jego aktorstwie wypowiadał się z ironią, ale miał wielkie nazwisko na plakacie" – zdradza Jan Matyjaszkiewicz, któremu dostał się epizod cesarza Józefa II.
Kostium, uszyty poza teatrem, fatalnie mi się marszczył – opowiada aktor. – Zauważyłem, że jak z tyłu pociągam poły fraczka, to z przodu się wygładza. Takie trzymanie rąk dawało mi dobrą postać, co spodobało się i Polańskiemu. Premiera. Łomnicki cudownie grał swoją rolę, ale bez żywszych reakcji widowni. Wszedłem do swojej pierwszej scenki jak ten pajac, ze śmiechem. Nad Salierim górowałem jako cesarz, któremu wszystko wolno. Tadeusz oniemiał – schodząc ze sceny, dostałem brawa. Nie on. Cóż, przypadek. Niesamowite owacje przy ukłonach. Polański i Łomnicki wciąż wychodzą przed szereg. Zmęczony Łom mówi w końcu do mnie: "Idź". Chwyciłem fraczek z tyłu i podszedłem do publiczności. Takich braw nie miałem od czasów STS-u! Pan Roman potraktował mnie jak cesarski poddany i ukląkł przede mną. Wyciągnąłem dłoń, a on, stary szmirus, zamiast ją uścisnąć, ucałował. Łomnickiego wbiło w ziemię.
Chyba nie ma drugiego takiego aktora, któremu by Polański publicznie ucałował rękę.
Jednak Tadeusz nie omieszkał mu później powiedzieć, że wszelkie zło w jego teatrze bierze się z "Solidarności", a personalnie – ze mnie. W książce "Roman by Polański" znalazł się passus, jak to niektórzy ludzie chcieli się wybić przez przynależność do nowych związków zawodowych. To o mnie. Oczywiście oni obaj nie byli wcale złymi ludźmi, choć Tadeusz o sukcesy kolegów potrafił być zazdrosny. Ale to był Ktoś. Jak Warmiński, Dejmek, Bardini... Ludzie o wielkiej sile ducha. Magnesy, do których inni lgnęli. Mieli gorące pragnienia podzielenia się z ludźmi własną myślą, osobowością, sprawą. Dlatego nadal musimy pracować w teatrze, aby przekazywać wartości literackie ludziom, dla których liczą się nie tylko pieniądze, sława i doraźne rzeczy.
Do Teatru Ateneum aktor wrócił na prośbę dyrektora Janusza Warmińskiego, z którym stykał się na posiedzeniach Międzynarodowego Instytutu Teatralnego ITI:
Kiedy się spotykaliśmy, namawiał mnie do powrotu do jego teatru. Popierała go Aleksandra Śląska. Oświadczyłem w końcu Dejmkowi, że odchodzę z Polskiego. On nie lubił, gdy ktoś samodzielnie podejmował decyzje. Co innego, gdy sam wyrzucał. Wiedział, kiedy zaczynam sezon w Ateneum i na ten dzień wyznaczył premierę "Pana Jowialskiego", gdzie grałem Szambelana. Później się dowiedziałem, że poprosił jednego z kolegów, by leżał podczas prób za ostatnim rzędem, notował sytuacje i przygotowywał się do tej roli. Makiaweliczny koncept. Ale ja lubię takie prawdziwie teatralne sytuacje.
Swego czasu Matyjaszkiewicza często można było spotkać w Teatrze TV i sensacyjnych widowiskach spod znaku Kobry. Pierwszy raz w Teatrze TV zagrał u Jerzego Gruzy w 1958 roku w "Crainquebille" Anatola France'a. Pięć lat później ten sam reżyser powierzył mu główną rolę w "Kubusiu Fataliście i jego panu" według Diderota. Brał udział w różnych gatunkowo przedsięwzięciach telewizyjnych, po trzy, cztery razy w roku. Częstokroć angażował go Edward Dziewoński. Wiele z tych ról, jak choćby Popławskiego w "Mistrzu i Małgorzacie" w reżyserii Macieja Wojtyszki, przeszło do historii.
Jestem jednak aktorem par excellence teatralnym. Kiedy telewizja pracowała na zasadach teatru, to znaczy rejestracje poprzedzało do dwudziestu intensywnych prób – od analizy tekstu po generalną – to człowiek wiedział, kogo gra. I później to przedstawienie można było rejestrować scenami, fragmentami. Niestety w Teatrze TV zwyciężył chałturowy film. Zwołuje się ludzi z różnych stron Polski. Przyjeżdżają z teczkami na pieniądze. Aktor dowiaduje się, że tekst, który dostał, jest nieważny, bo go zmienili. Za kamerą stoi sufler i podrzuca dialog, bo na naukę nie ma czasu. Nie gra się z partnerem, tylko z kamerą. To jest absurd i ja go nie potrzebuję. Natomiast moja "afera" z filmem skończyła się w latach sześćdziesiątych, kiedy zobaczyłem kolegów aktorów, kładących pod dywan pieniądze dla reżysera, żeby ich obsadził. Uznałem, że się do tego nie nadaję. Na szczęście pozostał mi teatr i radio.
I choć pojawił się przed kamerami telewizji w ponad stu dwudziestu rolach, ostatnio czyni to sporadycznie:
Na przykład Izabella Cywińska uśmiechnęła się do mnie, żebym zagrał epizod w jej serialu. U Wojciecha Solarza grałem służącego w '"Wielkiej miłości Balzaka". Czasem kogoś zastąpiłem dla zarobku, bo teatralne gaże to marnota. W telewizji z początku było jak na próbach teatralnych. Staraliśmy się usłyszeć, o co chodzi partnerowi. Jak zagrałem źle, można było powtórzyć. W teatrze jest to niemożliwe. Jedynie Zbigniew Cybulski miał ten cudowny luz, że jak źle zaczął w "Dwoje na huśtawce", powiedział: "Przepraszam, spróbuję jeszcze raz". I od widzów Ateneum dostał gorące brawa.
Jan Matyjaszkiewicz nie krył się nigdy ze swoją niechęcią do obyczajów panujących na planie filmowym, co według niego jest pewnego rodzaju aktorską prostytucją.
Przysyłają taksówkę, doklejają wąsy, podrzucają kwestie, a w ogóle nie wiadomo, o co chodzi. Mówię swój tekst przed kamerą, a przy niej stoi kolega, który własne kwestie czyta. Taki system jest dla mnie zaprzeczeniem aktorstwa. Aktorstwo nie polega na wymianie słów, lecz na tym, że widzę oko człowieka. Oko wyraża wnętrze, intencje. Intonujemy nieprawdopodobne zdarzenia, które ze słowem mogą nie mieć nic wspólnego. Słowo jest tylko drogą pozwalającą aktorom dojść do finału. Możemy po niej iść zakosami, co się zresztą podoba publiczności.
Aktor wielokrotnie przywoływał w swoich wypowiedział najszlachetniejsze wzorce sceniczne:
Teatr szekspirowski pokazuje zupełnie innych ludzi. Nie ukrywali się za słowami, mówili wprost. Odwaga, siła, nieprawdopodobne emocje, umiejętność walki – tworzyły ówczesny klimat. U nas wszystko oparte jest na kłamstwie. W tekście współczesnym słowa przykrywają to, co się kłębi pod spodem. Od czasów Czechowa jest to powszechną normą. Szczególnie w polityce. Jeśli przywódca dawnej koalicji mówi, że moralność nie istnieje, to może oznaczać, że kłamstwo staje się praworządne. Dla mnie utrata kontaktu z prawdą, która jest istotą człowieczeństwa, to pójście w zatracenie. Ale taka jest podstawa dzisiejszego życia. Wszystko, co jest rzeczywistością, jest też prawdą. Czyli kłamstwo jest dziś prawdą naszych czasów.
Twórczość
Role filmowe Jana Matyjaszkiewicza
- 1962 - "Wielka, większa i największa", obsada aktorska (Józef, wspólnik Eustachego Kużewika), reżyseria: Anna Sokołowska;
- 1963 - "Ubranie prawie nowe", obsada aktorska (woźnica), reżyseria: Włodzimierz Haupe;
- 1964 - "Giuseppe w Warszawie", obsada aktorska (Fritz, pijany żołnierz niemiecki), reżyseria: Stanisław Lenartowicz;
- 1968 - "Opowieści niezwykłe", serial tv, odc. "Pożarowisko", obsada aktorska (mieszkaniec Kobrynia), reżyseria: Ryszard Ber;
- 1973 - "Wielka miłość Balzaka", serial tv, odc.: "Nadzieje i upokorzenia" (1), "Cudzoziemka" (2), "Contessa" (3), "Komedia ludzka" (4), "Wyzwolony" (7), obsada aktorska (August, lokaj Balzaca), reżyseria: Wojciech Solarz;
- 1988 - "Mistrz i Małgorzata", serial tv, odc. "Mistrz" (2), obsada aktorska (Popławski, wuj Berlioza), reżyseria: Maciej Wojtyszko;
- 1997 - "Boża podszewka", serial tv, odc.: "Juryszki Wileńskie, lata 1900-1913" (1), "Juryszki Wileńskie, rok 1913" (2), "Juryszki Wileńskie, rok 1914" (3), obsada aktorska (stryj Władysław, ojciec chrzestny Marysi); reżyseria: Izabella Cywińska.
Nagrody
- 1967 - Szczecin - II OPZTMF - 2. nagroda za rolę Williego w przedstawieniu "Radosne dni" Samuela Becketta grana gościnnie w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym Koszalin-Słupsk (wspólnie z Ryszardą Hanin);
- 2003 - Warszawa - Feliks Warszawski za najlepszą rolę męską - Mecenasa Mazurkiewicza w "Żołnierzu królowej Madagaskaru" Tuwima i Sygetyńskiego w Teatrze Syrena;
- 2004 - Złoty Mikrofon - nagroda za pracę w Polskim Radiu.
Odznaczenia
- 1974 - Medal 30-lecia PRL;
- 1977 - Złoty Krzyż Zasługi;
- 1979 - Odznaka Za zasługi dla Warszawy;
- 1985 - Krzyż Kawalerski OOP;
- 1998 - Krzyż Oficerski OOP.