Witold Gombrowicz, Vence, 1965, fot. Bohdan Paczowski
W okresie, kiedy korespondowałem z Gombrowiczem i pisałem "Gombrowicz jest w nas", znałem tylko Ferdydurke i Ślub, ale przyglądając się uważniej, było to trochę tak, jakbym już znał jego trzy powieści i inne dramaty, bo Ferdydurke to przecież jego dzieło podstawowe; wcześniejsze oraz kolejne są, mniej więcej, przypadkami tego słowa, które nie ma rodzaju ani znaczenia. Przypomina mi się to, co robiła pewna Polka, moja dobra znajoma, pani Ada Lubomirska, która, ilekroć musiała gdzieś się dostać, gdziekolwiek [w Buenos Aires], orientowała się, przechodząc najpierw przez Plaza Constitución.
Moim zdaniem dwanaście kategorii z "Milongi dla Gombrowicza" i ósemka "słów powszechnych" z "Listów", o których wspomina Bereza w "Goma (3)", powtarzają, chociaż w sposób odmienny, zawartość korespondencji oraz szkicu "Gombrowicz jest w nas", który napisałem w 1964 roku w kształcie listu; to znaczy, wszystko dzieje się tak, jakby powtarzanie się mojej uwagi nad człowiekiem zwanym Gombrowicz przeniknęło moją rzeczywistość wewnętrzną i zmuszało do mówienia i pisania zawsze tego samego, ale dla niepoznaki w innych słowach.
Bereza jest zwierciadłem, w którym zawsze mogę się przeglądać. Zaczęło się to w listopadzie 1999 roku, kiedy napisał dla "Twórczości" pierwsze teksty o mnie, a dzisiaj, w sierpniu 2005, gdy ukazał się "Goma (3)", po sześciu latach, mam to samo uczucie, wydaje mi się, że czas nie minął. Od początku więź między nami była silna, głęboka, i przemieniła się w przyjaźń metafizyczną, według słów Berezy. A stała się głęboka od początku, bo też Bereza od razu rozpoznał mój związek z Gombrowiczem, zdał sobie sprawę, że był taki, jak ten w "Goma (3)", choć teraz wyraża to w innych słowach.
Ale jak przechodzi z "Goma" do "Goma (2)", a z "Goma (2)" do "Goma (3)"? Jaką drogę przebył Bereza i jaką przebyłem ja między tymi tekstami? Coś, co pisze mój polski przyjaciel w "Goma (3)", będzie też zasadą tych linii, które teraz piszę, a które przetwarzają się w ten tekst: "Dziś trzeba może się przyznać, że mogłem napisać o Gomie to, co napisałem, tylko dlatego, że pisząc o nim, pisałem także o sobie [...]".
W "Gomie", publikowanym w "Twórczości" w lipcu 2000, rozwija temat moich siedmiu listów i szkicu "Gombrowicz jest w nas". Bereza poszukuje czegoś, ale czego? Odpowiedź nie jest prosta, bo nie zawsze starcza przenikliwości i subtelności, aby zrozumieć, o co chodzi osobie, której nie ma się pod ręką.
Może lepiej byłoby powiedzieć, co znajduje Bereza, a nie, czego szuka. W "Gomie" już powiedzieliśmy, z czym ma do czynienia, w "Gomie (2)" ("Twórczość" 2004 nr 7-8) zajmuje się moją trylogią, a w "Gomie (3)" ("Twórczość" 2005 nr 8) "Listami". W pierwszym tekście Bereza akcentuje pasję, w drugim filozofię, a w trzecim poezję. Ale dlaczego idzie tą drogą? Dlatego, że kroczy śladem moich tekstów. Użyję tej samej procedury, jaką zastosowałem w "Listach", aby zbliżyć się do bólu Gombrowicza: słów zasadniczych, ale teraz, aby zrozumieć to, co mówi do mnie Bereza. Słowo zasadnicze w "Gomie" to równość, w "Gomie (2)" wolność, a w "Gomie (3)" przyjaźń. Warto zbadać, dlaczego tak jest.
W "Gomie" odkrywa mnie jako pisarza, podkreśla niezwykły charakter moich relacji z Gombrowiczem i ogłasza jego duchowym spadkobiercą. Na tym poziomie wskazuje palcem początek naszego dramatu: moje poszukiwanie równości, dla której domagam się pełnych praw, aby wejść na drogę własnej osobowości. Ale zatrzymuje się specjalnie na czymś bardzo ważnym, co jedynie zmienia się pomiędzy listami a "Listami", to jest nad naturą słowa, i wnioskuje, że na tej drodze mojej wspinaczki słowo filozofa góruje nad artystycznym, choć zawsze poddane prawdzie, bo prawda to moja busola, coś, czego nie wszyscy ludzie szukają.
A teraz o tekście "Goma (2)". Bereza uważa, że nie jest na miarę poprzedniego, ale czemu ma takie wrażenie? Bo w pierwszym szkicu górowała pasja, namiętność, słowo artysty, a teraz wstępuje na to miejsce filozof. W pierwszym ja jestem filozofem, a on artystą, w drugim role się zmieniają, a przecież ten mój przyjaciel Polak jest poetą: "ja nie mam wieku ani urodzin. Ja jestem POETĄ". Trylogia to moje dzieło najobszerniejsze, z tego punktu widzenia musiałbym powiedzieć, że i najważniejsze, ale to "Gombrowicz jest w nas" jest tekstem podstawowym; to mój plac Konstytucji (Plaza Constitución), od niego mogę zacząć każdą podróż. Bereza, przynajmniej tak mi się wydaje, nie jedzie prosto do centrum, okrąża je ostrożnie, w innym miejscu dzielnie szuka niezwykłości. Odkrywa naturę trylogii i ustawia pierwsze znaki: dramatyczne skutki oddalenia i uśpienia twórczości, tematy, które prowadzą go do ukazania pewnej niecodzienności mojego dzieła i relacji z Gombrowiczem. Ten rys ogólny związków z Gombrowiczem ułatwia mu zbliżenie się do innej sfery, w której uwydatnia się moja autonomia wobec mistrza, moja niezależność w gombrowiczologii i osamotnienie w dziele. I oto Bereza już wie, czego szuka, już nie krąży, spada jak ptak, który chwyta rybę, szuka wolności, najwyższej wartości dla Gombrowicza - ale i dla mnie. Z filozofii i z doświadczenia wolności rodzi się ta trylogia, to wolność myśli utrzymuje mnie przy Gombrowiczu.
"Goma (3)" nie jest najdłuższym z tych tekstów ani też szczególnie namiętnym, ale jest najpiękniejszym, najczystszym, najbardziej poetyckim, to tekst, w którym Bereza przyznaje się do pisania o samym sobie, i dlatego jest podstawowy, jak mój "Gombrowicz jest w nas"; to plac Konstytucji, przez który trzeba przejść, żeby zrozumieć całą resztę. I tak dochodzimy do końca drogi, dochodzimy do przyjaźni. Gdy pytają mnie o Gombrowicza, czasami odpowiadam to, a czasami tamto, ale jak pytają mnie o jego przesłanie, mówię zawsze to samo: wolność wewnętrzna i przyjaźń. I tak dochodzimy do mojej przyjaźni nie tylko z Gombrowiczem, lecz także z Berezą. To on (nazywam go w swoich tekstach "polskim orłem"), przyjaciel metafizyczny, wskazuje, jak ważny był dla nas obu "Goma" i "Goma (2)". To on wyjaśnia zmiany w naturze słowa, jakie zaszły między trylogią i "Listami", to zmiany w relacji między mną i tym drugim, który wyciąga na powierzchnię dramat poznania innego człowieka i dramat poznania własnej przeszłości.
O przeszłości
Podróż w przeszłość, jaką jestem zmuszony odbyć, by przedstawić świat już nie istniejący, przypomina mi, że moglibyśmy patrzeć wstecz bez udręki, gdybyśmy nie musieli nieść na swych barkach czasu, skoro jednak go dźwigamy, Gombrowicz ma rację: idziemy na spotkanie śmierci. Co bym dał, żeby być jeszcze raz z tym "My" w kawiarni Rex i z Gombrowiczem? A mówię, co bym dał, bo już ich nie ma i nie mogą być ze mną, to marzenie możliwe tylko dla Doktora Fausta, dla mnie niedostępne.
Nie sposób podróżować w przeszłość bez samego siebie, takiego, jakim obecnie jesteśmy, na barkach, ale gdy już znajdziemy się tam, w przeszłości, możemy przenieść do teraźniejszości widmo owego "My", żeby inni dowiedzieli się, jacy naprawdę byliśmy. W tym przypadku to ja muszę odbyć podróż w obie strony, jestem jedynym, który ma iść naprzeciwko śmierci. I tak kiedyś było z Gombrowiczem, wrócił do Europy i spotkał się ze swoimi młodymi widmami, a nie z "My" postarzałym; postarzałego "My" pochłonęła wojna. Gdy stanął na pokładzie Federico Costa, już wiedział, że zaczyna podróż, w trakcie której musi stawić czoło własnej śmierci duchowej, choć strach przed tym spotkaniem był mniejszy niż możliwość spotkania się z widmami śmierci fizycznej, jaka prędzej czy później wyszłaby mu naprzeciw w niepewnej Argentynie, która nie dawała żadnej rękojmi na starość.
Z iloma trudnościami borykał się Gombrowicz, trudnościami uniemożliwiającymi dojrzewanie; przecież nawet widma, jakie spotykał podczas podróży powrotnej do Europy, były młode. Na pierwsze natknął się na Atlantyku, był to młody m/s Chrobry płynący do Argentyny. Drugie spotkał w Paryżu, to młode francuskie guwernantki, jeszcze z dzieciństwa.
Ale wróćmy do teraźniejszości. Bereza przygotowuje się do nowego skoku z góry, skąd ściga bieg mojego słowa, od filozoficznego do artystycznego, od artysty do poety, bo chce pokazać sprzeczność i człowieczy dramatyzm Gombrowicza w narracji, w której i ja zdobywam suwerenność własnego słowa. Bereza już dostrzega we mnie słowo poety i dlatego zmusza się do wyznania, że pisząc o mnie, pisze także o sobie. Sprzeczność to podstawowa kategoria w naturze Gombrowicza.
O sprzeczności
Forma i niedojrzałość uzupełniają się, jedno nie może istnieć bez drugiego, ale, tak jak miłość, która zabija, i te pożerają się wzajemnie. Każdy człowiek jest określany przez innych ludzi w swojej naturze i czynnościach, chociaż nie podług uprzedniego zamysłu (jeśli taki istnieje, zna go jedynie Bóg, nie ludzie). Forma, jaką człowiek osiąga przypadkowo - ale nie chaotycznie - podążając za dojrzałością, oddala się - nie mogłoby być inaczej - od stanów, w których jest najmniej dookreślony, to znaczy, oddala się od młodości i niedojrzałości.
Nie tylko oddala się, ale też niszczy je, niszczy niedojrzałość właściwą młodości. Ta sprzeczność leży na sercu człowiekowi, a sprzeczności nie pozwalają sercu spać. Niedojrzałość nie potrzebuje pośredników, kultura i myśli są pierwszorzędnymi pośrednikami, a forma to ich najznakomitszy wehikuł. Transakcje miedzy niedojrzałością i formą nie są abstrakcyjne, bolą, a główna cecha tego bólu to zniekształcenie, zatracenie formy.
Mówimy o zniekształceniu ludzkim, jakie odnosi się do zachowania psychicznego, społecznego i historycznego oraz do zespołu ludzi zniekształconych: człowiek, rodzina, naród, państwo, świat. Te dwa drapieżniki, forma i niedojrzałość, nie tylko pożerają się wzajemnie, jak zdarza się miedzy parami ludzkimi, lecz także kochają się, a to dlatego, że niedojrzałość chce być dojrzałością, a forma chce być młoda. Niższe i wyższe, młode i stare, ciało i dusza, brudzą się i upiększają poprzez płeć i, przeciwnie, poprzez uwznioślenie ducha.
Tak jak Einstein nie mógł połączyć pola cząsteczek małych z polem dużych, Gombrowicz nie mógł wypracować myśli, w której obydwa drapieżniki mogłyby żyć razem w teorii, jaka nie pożerałaby samej siebie. Teoria może zawierać składniki sprzeczne, tak jak na przykład obecna teoria światła, ale teoria sama w sobie nie może być sprzeczna.
Życie jest sprzeczne, a to trudny orzech do zgryzienia dla systemów abstrakcyjnych, właśnie dlatego, że abstrakcja staje się sprzecznością, ilekroć zbliża się do życia i chce je zrozumieć, a przecież abstrakcja nie może być sprzeczna. Co więc zrobił Gombrowicz? Zrobił to, czego nie powinien był, w dalszym ciągu starał się o tłumaczenia analityczne i proste w dzienniku i w prologach, aby rozgłaszać myśli, które wyciągał z kapelusza niczym magik swoje króliki. Gombrowicz wspaniale wiedział, że teorie nie mogą opisać światów sprzecznych, nie przetwarzając się w sprzeczne, ale uważał, że jego teoria mogłaby (chociażby homoseksualizm, któremu poświęcił wiele stron dziennika, aby upiększyć i potwierdzić), i tak marnował czas, starając się zbliżyć głowy i ogony drapieżników, niedojrzałość i formę, ale nie potrafił dokonać tego poprzez myśl.
Gombrowicz zawsze jednak chodził po dwóch chodnikach, po swoim i po przeciwnym, swój to było sumienie, a przeciwny to myśl. I na swoim zrobił to, co musiał i co umiał: napisał zbiór opowiadań, cztery powieści, trzy dramaty i dziennik, nie będący zwykłym dziennikiem, ale rodzajem literackim, w którym Gombrowicz kreuje samego siebie. A sztuka, właśnie, może przybliżyć się do życia, nie tracąc nic ze swojej siły, jak to bywa z abstrakcją, która wariuje od takiego zbliżenia; przeciwnie, im bardziej sztuka zbliża się do życia, tym staje się silniejsza, bo jedno i drugie są pełne sprzeczności. Gombrowicz wygłaszał nam mistrzowskie wykłady o tym poza katedrą, bo katedra jest bardziej przygotowana na przyjęcie systemów abstrakcyjnych niż życia.
Wygłaszał na pogawędkach w kawiarniach i na trzech tysiącach stronic opowiadań Bakakaj, powieści Ferdydurke, Trans-Atlantyk, Pornografia i Kosmos, sztuk teatralnych Iwona, księżniczka Burgunda, Ślub i Operetka, wreszcie Dziennika, tekstu podstawowego. Większość tych stron napisał w Argentynie, zawsze jednak mając przed oczyma świat polski. Argentyna była dla Gombrowicza polem ćwiczebnym, szybko zdał sobie sprawę, że napięcia miedzy niedojrzałością i formą nie są tutaj tak drastyczne jak w Europie, chociażby to, które wybuchło, gdy przybył do Buenos Aires, było to napięcie spokojne, nie musiało się już kryć, wręcz przeciwnie, mogło się objawić. Argentyna podała mu przyjacielską dłoń, dzięki czemu mógł dopracować swoją koncepcję człowieka, który broni się przed zniekształceniami i walczy ze sprzecznościami wynikającymi ze zbliżenia formy i niedojrzałości.
I tak docieramy do końca, końca pięknego i głębokiego, jaki wprowadza nas na drogę ostatniego zasadniczego słowa: p r z y j a ź ń, słowa, do którego dojdziemy po przekroczeniu dwóch najniebezpieczniejszych rzek - dwuznaczności faktów oraz dziejów samych w sobie. Postacie, Gombrowicz i Gómez też, nie są stworzone przez literaturę, są wynikiem dwuznaczności i mnogości słownych znaczeń. W "Milondze dla Gombrowicza" i w "Listach" przypisuję jego oddalenie się z Argentyny nudzie i poszukiwaniu nowej wolności, ale czy to Europa wołała go, czy raczej Argentyna dawała mu kopniaka? Było to i wołanie, i kopniak albo...?
O dwuznaczności
Pod koniec tej argentyńskiej historii następuje drugie wygnanie Gombrowicza. W 1939 roku opuścił Polskę, w 1963, po dwudziestu czterech latach, opuszcza Argentynę. Pojechał do Berlina, zaproszony przez Fundację Forda, żeby spędzić rok w tym diabelskim mieście, gdzie zaczął się jego ostateczny upadek. O czym myślał, gdy ofiarowano mu stypendium? Trudno odpowiedzieć na takie pytanie, ale bardziej niż myśli musiały pchnąć go do podróży ciemne impulsy. Powtarzam, ciemne impulsy uniemożliwiały mu poznanie tego, co chciał, przybliżały go do tego, co odrzucał, do tego, czego nie chciał.
Po pierwsze, wyjeżdżał tylko na rok czy na zawsze? Sam tego nie wiedział, a dowodem, że nie wiedział, jest to, że zmieniał zamiar parę razy już po wyjeździe. Gombrowiczem często targały obawy, Argentyna nie dawała mu żadnego schronienia na starość, przeciwnie, był to kraj nie mogący zapewnić opieki cudzoziemcowi, którego jedyne zarobki pochodziły z literatury. Wyglądało na to, że Europa mogła mu to dać - no to do Europy.
Tak, ale w Europie czekało go spotkanie ze śmiercią, bardzo dobrze opisuje to uczucie w dzienniku, śmierć Polski, do której nie chciał wrócić, bo reżim komunistyczny pozbawił go dóbr i przedłużał katastrofę rodzinną oraz społeczną, jaką rozpoczęli Niemcy. Śmierć przyjaciół, kolegów, sąsiadów, ziemi ojczystej, Warszawy; ale też Paryża, a zatem - Argentyna.
No tak, ale Argentyna to była obojętność, tutaj go nie uznawali, za nic mieli jego sukcesy w Europie, zabawa była coraz skąpsza, dojście do młodzieży utrudniło się po zamknięciu kawiarni Rex, a trwoga o przyszłość i możliwości życia w tej przyszłości coraz większe; tak więc - Europa.
No dobrze, ale, co będą myśleć Polacy, ci w Polsce i ci na emigracji, komuniści i niekomuniści? Przyjął zaproszenie polityczne, Amerykanie chcieli zamienić Berlin Zachodni w Ateny, przeciwstawić go biednemu i obskurnemu Berlinowi Wschodniemu, ale te Niemcy, i Zachodnie, i Wschodnie, były katem Polski; czyli - Argentyna.
No tak, ale Argentyna już nie była źródłem Młodości, przy którym myśmy go poznali, przemieniła się w nudną i starą, tak więc... Wiele tych za i przeciw, nie wierzę, by Gombrowicz przemyślał wszystkie, to ciemne impulsy wymusiły powrót do Europy. Ale w Europie nie mógł cieszyć się marzeniami, dla których warto było opuścić tę ziemię, a nie mógł, dlatego że na początku 1964 roku ujawniły się choroby i z wolna zaczęły go niszczyć.
O dziejach
Przepiszę fragment z Nowego przewodnika po Gombrowiczu:
"Kiedy po raz pierwszy przeczytałem ten dziennik, wydał mi się dziwny, czułem się tak, jakbym uczestniczył w fantastycznej przygodzie, bo jednak wydarzenia niezbyt przystawały tu do rzeczywistości. Ale te wydarzenia, które tuż po zaistnieniu miały twardość diamentu i ostry rysunek ścianek, z czasem zaczęły gubić tę wyrazistość konturu i dzisiaj bliższe są mi opisy z dziennika z Piriapolis. Gwałtowne wmieszanie się woli Gombrowicza nadało im nowe rysy, z obojętnego continuum rzeczywistości wydobyło formę gładszą i trwalszą, obdarzyło życiem prawdziwszym" (przełożył Rajmund Kalicki).
I oto Bereza kończy swój mistrzowski utwór, ukazuje to, czego szukał i nareszcie znalazł. Czynność poznania odbiera faktom sens jednoznaczny. Nic nie zostaje z prostej interpretacji historii przyjaźni ani rzekomego zerwania, bo z wielu względów wszystko miało zostać takie, jak było. A Gómez w tym czasie, od dalekiego 1956 roku do dnia dzisiejszego, wciąż zajmuje się poszukiwaniem prawdy.
Równość, wolność i przyjaźń to słowa, które przypominają mi inne, podobne, wymawiane dawno temu przez inne osoby, ale mówiące zawsze o sercu człowieka, o człowieczej duszy.
Juan Carlos Gómez
przełożyła Barbara Gill
© by "Twórczość" 2008
Spis treści "Twórczości" 11/2008