| Ale chociaż nie śniłem, sen mój mijał wśród ciągłych, lekkich zakłóceń. Przez całą noc słyszałem, jak ktoś obok mnie coś mówił. Nie dosłyszałem prawie słów oprócz pojedynczych, jak: "Ławka nad brzegiem rzeki", "podobne do obłoków góry", "dymy pociągów rozświetlone blaskiem", a poza tym tylko sposób ich akcentowania; i przypominam sobie, że we śnie zacierałem ręce z radości, nie potrzebowałem bowiem rozpoznawać poszczególnych słów, skoro byłem pogrążony we śnie.
Franz Kafka |
Dożynki to zgromadzona w jednym tomie szóstka wydanych dotychczas poetyckich książek
Andrzeja Sosnowskiego. Znalazło się w niej Życie na Korei (1992), Sezon na Helu (1994), Stancje (1997), Konwój. Opera (1999),
Zoom (2000) oraz Taxi (2003). Można zastanowić się nad brakiem w tym zestawie Nouvelles impressions d'Amerique i Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi, co zaraz szybko znajduje wytłumaczenie w osobliwościach edytorskich wzmiankowanych pozycji (upraszczając - są to książeczki z obrazkami) oraz najpewniej w niuansach cyklu wydawniczego Biura Literackiego, gdzie pierwsza rzecz znalazła swoją reedycję trzy lata temu, a druga ukazała się mniej więcej przed dwoma. To tyle, co do błogich faktów.
Julia Fiedorczuk pisała swego czasu, że mimo istotnych różnic książki poetyckie Andrzeja Sosnowskiego stanowią "niesłychaną całość", co argumentowała m.in. przewijaniem się w nich zbliżonych, powtarzalnych motywów. Tutaj przyda się następująca dygresja: owszem, krążą po nich w dużych ilościach cienie charakterystycznych toposów (podróż?, wędrówka?), błąkają się fragmenty tych samych obrazów, wracają autocytaty, nawiązania i "bohaterowie" (m.in. sławetna dziewczynka, z zapałkami lub bez, no i z żyletką między zębami), jednakże często spore ciśnienie kontekstu, w jakim owe "prawidłowości" pojawiają się w różnych wierszach, nadweręża mocno pancerzyk ich immunitetów, napuszcza na nie nowe światło bądź też pogrąża punktowo, na wyrywki, w ciemnościach. Czy można mówić wtedy o rzekomej powtarzalności wątków? Czy wątek przeinaczony, zweryfikowany przez inne słowa to wciąż ten sam wątek? Z drugiej strony stwierdzenie, że wiersze z tych książek stają wobec siebie okoniem, byłoby rażąco naiwne; mówiąc niezwykle ogólnie, aura "pięknej katastrofy" czy też "bajecznej stłuczki", w zmiennych sceneriach i zwiewnych obsadach, towarzyszy im dosyć często (znowu: nie zawsze), tyle że możemy zapomnieć o wynikających stąd domysłach na temat mozolnego sztukowania cegła po cegle spójnego projektu. Tutaj wyjątki rzadko potwierdzają regułę, wiele z nich jest raczej skrupulatnie i przygodowo rozwijanych w tekstach, nicując gdzieś po drodze wyjściowe "ustawodawstwo". Warto mieć na uwadze sporą skłonność Sosnowskiego do autoironii czy wręcz wykpiwania swoich dotychczasowych rozdań i rozwiązań; w takim świetle trudno określić coś tak jednoznacznego, jak poetyka autora, gdzie - zwyczajowo - w serii powtarzanych z wiersza na wiersz (a więc rozpoznawanych przez czytelnika w lot) gestów i nawyków umacnia się jakiś wyraźny, stabilny głos. W licznych mikrorewizjach uczestniczy zwykle reminiscencja jakiejś frazy:
[...] Ot, paskudna sprawa:
nasza prawda była tak mało prawdziwa
więc poszukaliśmy trochę innej prawdy
wewnątrz zabawki - kółeczka, sprężyny,
wszystko tak proste, a nie da się złożyć.
Co robi smarkacz, wessany w maelstrom głosów w mgnieniu teledysku? Gra
na zwłokę, szukając gruntu pod głosami? [...]
[...] pedałuje z furią obłąkanego peletonu, byle dalej od tanecznej prawdy,
że prawda jest tak mało prawdziwa?
prosimy nadsyłać na kartkach pocztowych. [...]
Widać to jak na dłoni. Prawda? Znajdą się też i radykalniejsze momenty, niejednokrotnie w obrębie tej samej książki. Pointa powyższego wiersza Chodź (z tomu Stancje), czyli
"Odrębnie będą omówione oceany", znajduje swoją przeróbkę parę stron później, przy końcu dłuższej, "podwójnej" sestyny pod, nomen omen, tytułem Oceany:
"Wiem, że jestem w dali / kiedy z drżeniem serca przekraczam to, co już napisane, / próbując bezprzykładnie omówić oceany". To jednak nie koniec - po następnych paru stronach, w wierszu XVIII czytamy:
"Więc leję / równo na wszystko i myślę sobie jak, gdzie i kiedy / spierdalać, ale bez entuzjazmu, bo mogą pomyśleć, / że niedługo umrzesz i będą mieli przypowieść (To / zabawne, że idąc ku wyjściu, idzie się na ekran / i dlatego tak trudno dostrzec coś dokoła). I wtedy / przychodzi ten ksiądz i Odrębnie będą omówione oceany mówi [...]". Obniżyć językowy rejestr, "być" przez chwilę przaśnym i nieokrzesanym, żeby usłyszeć w końcu własny aforyzm z niejako "odgórnie" licencjonowanych ust? Można czytać to jako wyraz nieufności, dystans do własnego urokliwego zdania, które lśniło majestatycznie na końcu wiersza, jak ten kinowy ekran, ściągający wzrok przy opuszczaniu sali. Jakiekolwiek słowa zawierała pointa, wszystko zsunęło się w oczywistość jej uprzywilejowanego miejsca. I takich zgryw, jak powyższa, odbierających cierpliwie, "bez entuzjazmu" wszelkie przywileje "mocniej" znaczącym momentom, takiego ogrywania, dyskontowania własnych fraz jest w tych wierszach mnóstwo. Diagnozowane strategie stają pod znakiem zapytania, nieustannie i nieuchronnie wikłają się w nawiasy i cudzysłowy kolejnych tekstów. Stąd, wracając do skądinąd świetnych rozpoznań Fiedorczuk, książki Sosnowskiego stanowią jednak całość cokolwiek nomadyczną, nigdy nie gotową, a zarazem zawsze gotową - do następnego ruchu, do następnej ucieczki.
"Wątek nitki bez kłębka. Kłębek, żadnej nitki / w zasięgu pola, wzroku" (Wyjście awaryjne) - tak bym je, słowami autora, próbował sumować.
Weźmy teraz na warsztat początek wszystkich rzeczy, czyli Życie na Korei. Książka jest przemyślana na tyle, że trudno mówić w jej przypadku o całkowitym dziewictwie spojrzenia na wiersz, na sposoby myślenia w wierszu i o wierszu. Możliwe jest jednak wykrzesanie z niej pewnych strzępów literackiej "cnoty", znaczących autorefleksji, wypowiedzianych wyraźniejszym głosem, pewnych wskazówek, na użytek własny, co do poruszania się po obranym, grząskim gruncie. Na przykład takie wersy z All that jazz:
Jeżeli chcesz przyspieszyć przesuwaj akcenty
z mocnych części taktów na te przemilczane i
zważ: deseń jest wytarty do samej osnowy,
pyłu uczuć, dźwiękotek - więc spróbuj zniweczyć
sekundę między ściegami nastrojów, żeby puściła
składnia, a nowy język pokrył ślepą mapę wzruszeń
wzorem gęstym jak grad [...]
Parę rzeczy à propos "metody", wypowiedzianych najzupełniej serio, przez jedne usta (owo "ty", w porównaniu z późniejszymi mariażami głosów u Sosnowskiego, to stosunkowo czytelny jeszcze zabieg). W innych tekstach z Życia również znajdziemy pewną dozę tej jeszcze nie do końca zdementowanej "pojedynczości" (czytamy Śmierć człowieka nieuformowanego), skromne próby zapisu niemalże konfesyjnego (jakkolwiek będzie to konfesja raczej, ekhem, intelektualna), szkice do niejasnych, niepewnych portretów. Jacek Gutorow pisał o nich:
"Jeśli w następnych książkach Sosnowski będzie coraz bardziej problematyzował status podmiotu lirycznego, to w 'Życiu' mamy sporo wierszy, których narrator jawi się jako persona wyrazista, zdecydowana, określona."
Można przyklasnąć, ale ręce zatrzymają się w pół ruchu, bo co w takim razie z późniejszymi wyjątkami typu Wiersz dla J.S. ze Stancji, gdzie pojawia się długa, w miarę składna narracja, podmywana co prawda przez liczne dygresje i frazy brane z nasłuchu, ale jeszcze raz uwzględniająca główne (!) miejsce dla bohatera (
"I czy nie jestem czasem / prywatny, Tomeczku? Ja jestem bardzo / Prywatny i prawie jak Jacek Podsiadło wierzę własnym oczom / kiedy za plecami wyrastają / Tadeusz i Justyna"). Dwie książki dalej i "status podmiotu lirycznego" znów chwilowo "niesproblematyzowany"? Być może to manowce wniosków płynących z diachronicznej, fazowej lektury. Zresztą nie może być chyba inaczej, skoro w samych wierszach autora Dożynek kategoria czasu ciągłego, zamkniętego, uporządkowanego odtąd-dotąd, funkcjonuje raczej na prawach podejrzanego nr 1; często się ją przesłuchuje, robi testy, wywraca na nice:
I ćwierć sekundy za nim i przede mną
inny z poruszanej fotografii chodzi
w tożsamej aurze, przystaje w muzyce
szybszy o ćwierć taktu, lecz o cień
wolniejszy, chociaż spust migawki
otwiera nasz wspólny szary czas.
albo:
Oczywiście zapytasz, co my w takim razie robimy
jeszcze tutaj i w ogóle? Cóż, w pewnym sensie
oglądamy fotki, na których odpoczywamy w Skałach,
gotowi na tę wycieczkę, na którą zresztą pójdziemy,
skoro raz już na nią poszliśmy kiedyś, dawno temu.
Zwykło się mówić o Sosnowskim: jeden z "najoryginalniejszych", ale ilekroć natykam się na to określenie, robi mi się trochę nieswojo. "Oryginalność" (a zarazem i "osobność") jest w kontekście tego autora mocno problematycznym sformułowaniem; nie chodzi oczywiście o kwestionowanie pewnej postawy (po części prokurowanej z musu przez dyskursy krytycznoliterackie, służącej "rozeznaniu, orientowaniu się" etc.), chociaż i tutaj można by brnąć w niuanse. Kłopot tkwi przede wszystkim w zawiłym stosunku tej poezji do zastanej literatury, do - w pewnym stopniu świadomej - redystrybucji jej wyimków na mniej lub bardziej tajemny użytek wiersza. Persyflaże, kryptocytaty, wprzęgnięte bezkolizyjnie w tekst nawiązania, "znaturalizowana erudycyjność", jak pisał ongiś
Karol Maliszewski - ten zestaw określników doskonale jest chyba nam znany.
"Wtedy, w sposób tyleż zagadkowy, co nieunikniony, w moje zdania wplątał się Maurice Blanchot" - w tej odautorskiej glosie do wiersza Ruch lokalny (zamieszczonej w książce tuż obok, pod tytułem Zasady ruchu lokalnego) zastanawiać może owa "nieuniknioność" pojawienia się cudzych słów. Czy np. Frank O'Hara, "przepisany" w bardzo luźny sposób na polski w Coverze, również był nieunikniony? A Rimbaud? Dante? A Verne,
Herbert, też nieuchronni? Być może przyda się tutaj dłuższy fragment Eseju o chmurach:
Tu Mistrz mi przerwał pokazując dłonią
promienny pochód ciężkich cumulusów
i rzekł ze smutkiem: "Kopalnie powietrza
to szyby głosów, chóry słów zwietrzałych,
co wrócą z deszczem - zbyt ciężkie, by fruwać,
wejdą w krew żywych. Die Rede geht herab,
denn sie beschriebt. W kłębach, które widzisz
są piętra sonetów, ody i powieści,
zuchwałe rytmy, ronda i kancony;
ten wiotki cirrus to dusze scholiastów.
Od pierwszej chwili oddychasz słowami,
obieg słów szczelny, oto tajemnica
ludzkich poruszeń; tak lalka na sznurku
uciesznie drży jak my na błahych słowach.
Wszystko to cytat, obłok cudzej mowy,
Słowa, co padły i myśli zwietrzałe,
lustrzany obraz nieszczęsnego świata
w lotnych chmurach: wieczna spekulacja."
Można powtórzyć jeszcze za Derridą, że przy mówieniu/pisaniu wykorzystywane łańcuchy znaków nie odsyłają do "naocznego doświadczenia", do rzeczywistości jako takiej, tylko do "archiwum języka", do rzeczywistości już przeżytej, skodyfikowanej w różnych postaciach i formach, funkcjonującej na różnych piętrach (porównanie) Borgesowskiej biblioteki Babel. Oczywiście - posiłkując się znów myślą Derridy - idąc tym tropem, nie odkryje się niczego nowego; zawsze jednak będzie to dobry asumpt, jakieś wyjście do czytania Sosnowskiego "na kilka głosów". W końcu "fiołkowowłosa, czysta, uśmiechnięta" może być zawsze
"dziewczyna / twoja lub moja, bądź sąsiadeczka zza ściany" (Wiersz dla Becky Lublinsky) i Petrarka ze swoim naręczem sonetów bardzo by się nam pewnie tutaj stropił.
Powraca Konwój:
"[...] seks w pełni interrogatywny, same tylko najlżejsze muśnięcia i łaskotki puchem z podbrzusza sowy, a nawet seks w ogóle bez celu, w każdym tych słów znaczeniu non-goal-oriented sex, czyli taki seks, w którym spełnienie uważa się za nietaktowną bagatelkę, coś marginalnego i mimochodem, co partnerzy muszą zignorować najzwyklejszym, ale karcącym uśmiechem." Te słowa wybieram niemal przypadkowo, z głupia frant; nieco dręcząca jest natomiast ponowna, zgubna chęć metonimizowania, cedowania sensów tych zdań na sposoby myślenia o wierszu, na sposoby pisania Sosnowskiego w ogóle... Ów niewyobrażalny seks zapytujący, seks bez celu, bez sakramentalnego, odraczanego w nieskończoność "tak" (lub "nie"), którym byłby jednoznaczny orgazm, to w pokrętny sposób coś dającego nam jako takie wyobrażenie o przebiegach języka w tych tekstach. Owa "wielka rozrzutność", widmowe peregrynacje różnorakich głosów płynących wartko przez wiersz (widmowe peregrynacje wiersza płynącego wartko przez różnorakie głosy) uwidaczniają się szczególnie w dłuższych utworach, we wspomnianym już tutaj Eseju o chmurach, Wierszu dla Becky Lublinsky, Fragmencie, Coverze, Konwoju, Zoomie i paru innych. Można mówić o dwojako rozumianym "rozkręcaniu": Sosnowski kształtuje w nich niezwykle rozległą frazę, która przypomina self-winding mechanism, wykluwający z siebie kolejne linijki na zasadzie homonimicznych gier i kontekstualnych skojarzeń ("w sposób tyleż zagadkowy, co nieunikniony"), niejako samoczynnie, automatycznie napędzających dyskurs (oczywiście "dyskurs" pojmowany semantycznie jak najszerzej, z nikłym uwzględnieniem wiążącej go tradycji kartezjańskiej). Ale owo rozkręcanie można rozumieć również jako demontaż pewnej tradycyjnie pojmowanej maszynerii wiersza: odsączanie zdań z mocnych znaczeń i sensów w potoku rozlewnego języka, likwidacja ontologicznych przęseł i zębatek, pozbywanie się balastu wszelkich ideologii i uwarunkowań, rozmywanie po drodze przylądków dla odautorskiego "ja" i dla równie rzekomo wsobnego "świata". Wszystko po to, by czasem nie za szybko "pominąć język milczeniem" (patrz groteskowe, puste strony w Konwoju), by nie za szybko wsunąć się w jego (milczenia) wygodne, pojemne etui. Podczas tego spływu trafiamy często na suchy spłacheć, na jakieś bezpieczniejsze, proustowskie niemal zdanie, by po chwili tego "witania się z gąską", nagłego "aha: rozumiem" znów dać się wywieść w meandry niepomnej przygody.
"Uprzątniemy całość, żeby poznał bezmiar. / Potem przywrócimy, żeby jeszcze trwało", tak za końcówką Zapalenia pustki można by charakteryzować powyższy efekt roller coastera (mniejsza o wagonik czy tory: chodzi o te parę sekund impresji, gdy minąwszy z wolna szczyt, wszystko zaraz gwałtownie się nam rewaloryzuje). Jako interesującą aluzję do "metody" da się też traktować jednego z fantomowych bohaterów wiersza Ma foi non, dit-il (Pierrot), "tak zwaną próżnującą negatywność", czyli Junk DNA. Wedle Encyklopedii Powszechnej PWN "mianem tym (śmieci molekularne, pasożytnicze DNA) określa się długie sekwencje kodu nie niosące żadnej informacji genetycznej, które mimo to są w stanie wykorzystywać aparat replikacyjny komórki lub mechanizm transpozycji, powielać się i przekazywać następnym pokoleniom". C'est la vie?
Stos "recept" na długi wiersz nie obędzie się, rzecz jasna, bez wysuniętych wobec niego wątpliwości:
"Czasem / boję się tego mamrotania, / tych słów podejrzanej relacji / znikąd-donikąd, jakby głowa / złowieszczo błyskała światłami / elektrycznego bilardu, ale pod / czyją ręką? Twoją czy tamtego?" (Sygnały dnia. Tutaj sprawę dodatkowo gmatwa pamiętna okładka Stancji, z których pochodzi wiersz. Krótko mówiąc, na frontowym zdjęciu przy fliperze pogrywa sobie zwrócona do nas plecami ni to śmierć, ni to mag. Z brawurową finezją rozpisywał się zresztą o niej, o okładce,
Adam Wiedemann). Po drodze natkniemy się również na ironiczne wtręty à propos, na przykład we frazie
"W końcu nie każdy chce spędzić resztę życia w obudowanej lustrami komorze antypogłosowej..." (Konwój), bądź też na coś w rodzaju dłuższych, przemyślnych autoparodii proponowanej estetyki flow. Tak można czytać m.in. wiersz Z dziejów pieska, gdzie za paliwo dla frazy służą klepane jak pacierz dystychy, a bohater goni w nich za niepochwytnym pieskiem - kolejną pustą w tej poezji alegorią czy może raczej przepustową, bo mieniącą się wiązkami częstokroć sprzecznych nawiązań i kontekstów, nicowanych przez domysły zdyszanego, nie mogącego nadążyć za owym pieskiem "interlokutora". Zdaje się, że w jednej z opublikowanych rozmów Sosnowski mówił o spuszczaniu języka ze smyczy...
Na koniec sakramentalna pieczątka, czyli kwestia tytułu, pod jakim otrzymujemy ten obszerny zbiór. Być może na ewentualne pytania odpowie wiersz Dożynki, który - żeby było trudniej - nie jest uwzględniony w alfabetycznym spisie treści i czytelnik będzie już musiał wyłuskać go z książki sam.
A co słowo "dożynki" znaczy w polszczyźnie dzisiaj, każdy wie.
Tomasz Szewczyk © by "Twórczość" 2007 | |