1. Gdyby Kurt Vonnegut pisał wiersze, nazywałby się
Justyna Bargielska. W pierwszym tomiku jeszcze się starała o to, żeby nie podpaść konwencjom i żeby przypadkiem nie doszło do rozregulowania zmysłów, rozstroju władz sądzenia, rozbicia hierarchii ważności postrzeżeń, przemyśleń i zasad. Przy drugim pomyślała sobie: "a dlaczego nie?", i tak powstał tomik China Shipping. Brnąc przez jego zagadki i kieszonkowe przepaście, pomyślałem: "Gdyby Kurt Vonnegut pisał wiersze, mieszkałby w Warszawie", i znowu odczułem tę wielką ulgę, jaka towarzyszy mi przy lekturze tomików niektórych współczesnych poetów. Do niczego nie jestem zobowiązany, oto proponuje mi się dwa kwadranse odlotu!
Zwykło się zbywać takie wiersze prychnięciem "gra słów" i lokować je po stronie estetycznych zabawek i jakichś ekstatycznych upojeń dla snobów, co mnie zaczyna dziwić, bo prawdę powiedziawszy, każda poezja jest grą słów. Tylko po co te słowa grają i dla kogo? Gdy czytasz taki tomik jak ten, momentalnie czujesz, że dla ciebie. I żebyś się pośmiał. Zadziwił sprawnością, ekspresją, feerią, pomysłowością, głupotą świata i jego nieskończonymi obszarami, których nie są w stanie oddać żadne słowa. Więc po jednej stronie jest świat, a po drugiej słowa, na przecięciu lub przełęczy zaś działają tacy samotni wędrowcy, jak
Andrzej Sosnowski czy
Justyna Bargielska. Układają długie utwory muzyczne, a w roli dźwięków występują słowa. I gdy się na chwilę zapomni o ich znaczeniu, to wszystko jest w porządku, lecz gdy się jednak nie zapomni, to zaczynają się komplikacje. Bo jakiś pies znaczeń we mnie, wojownik stanowienia domaga się motywacji i konkluzji, opowieści przylegającej do świata, pomagającej żyć i rozumieć, a ja nie mogę zamknąć mu gęby byle kagańcem w rodzaju "uspokój się, to przecież zabawa jest, gra słów i sztuka dla sztuki, idioto".
"Czy wyjaśnieniem mogą być światy równoległe albo sprytna / gra luster?" Pytanie z wiersza Hale Faelbetu trafia w sedno moich rozterek. A właściwie nie moich, tylko przeciętnego czytelnika. Jakiego przeciętnego czytelnika? Skąd przeciętny czytelnik może mieć dostęp do wydanego w niewielkim nakładzie bibelotu, dedykowanego "wyspindranemu żółwiowi"? Nie ukrywaj się za wyimaginowanym przeciętnym czytelnikiem, bo czytelnikiem jesteś z krwi i kości, mów we własnym imieniu i skończ z tym żałosnym ocieractwem.
A co do bibelotu, no rzeczywiście, to nie jest zwykły tomik, rozsypująca się broszurka wydana nakładem zadłużonej biblioteki gminnej. To książka poetycka w pełnym (i jeszcze dodatkowym) tego słowa znaczeniu. Z mnóstwem poetyckich ilustracji. I jak chcą niektórzy, w tych zdjęciach i kolażach, a właściwie na ich styku i we wzajemnych iskrzeniach, jest więcej poezji niż w wierszach. Moim zdaniem, poezja kręci się gdzieś w pobliżu i tekstów, i zdjęć czy rysunków. Bierze się z gry, jaka spontanicznie powstaje miedzy wierszami Bargielskiej a kolażami Jarka Łukaszewicza (poety publikującego jedynie w Internecie). Dlatego tak trudno o słowo końcowe, o podsumowanie procesu lektury, procesu oglądania wierszy i czytania ilustracji. I jedno, i drugie jest nie z tego świata odbiorczych przyzwyczajeń, tworząc przestrzeń obłaskawionych niedorzeczności i obrzydliwości. Wszystko w tej przestrzeni jest możliwe, każdy każdego może obsikać bądź wypowiedzieć bardzo ważne i mądre słowa, w czytelniku zaś wyzwala się narkotyczne przyzwolenie na potęgującą się dziwność. Ten świat budowany jest na absurdzie, lecz w ten sposób, że problematyzuje się absurd i jego granice, daje nam się do przemyślenia jego absurdalność. - A może taka jest moja prawda - oto pytanie szeptane w każdym wierszu - i wypadałoby w nią uwierzyć, żeby poważnie potraktować to, co mam do powiedzenia?
Prawda, absurd, wiara - dokąd nas zaprowadzą zwyczajowe formułki towarzyszące czytaniu? W tym przypadku donikąd. Jakoś trudno wysłowić niewysłowioną radość czytania zwykłych bzdur ładnie ułożonych w rządki. Tak ładnie i zmyślnie, że aż wydają się niezwykłe, urocze, magiczne. Gdy zawodzi rozum i jego wyrachowane procedury, pojawia się ratunkowe słowo "magia" i można się już uspokoić, odetchnąć. Tylko że Justyna Bargielska nie daje odetchnąć. Uatrakcyjnia narracje i porządkuje rzekome bzdury do tego stopnia, że wydają się logiczne i sensowne, nawet zaczynamy podejrzewać je o racjonalność. Wystarczy więc słownik i reguły gramatyczne, by coś uruchomić, dopuścić do transferu skojarzeń, a nawet drobnych uniesień. Podrażnić wyobraźnię, a potem wciągnąć w grę, zauroczyć i położyć do łóżka, szepcząc z offu coś magicznego na dobranoc.
(Justyna Radczyńska, autorka właśnie wydanego tomiku nawet, znalazła o wiele zgrabniejszą formułę. To, co określiłem wyżej jako "zwykłe bzdury ładnie ułożone w rządki", ona, cytując
Wirpszę w motcie do wiersza trwałe problematy, charakteryzuje jako, powiedzmy, poetykę wyczerpanego mimesis:
Nie dawać się urzekać
Przyrodzie, skąpić jej słów, nie ulegać
Sielankom i krajobrazom; wynajdywać
Niedorzeczności.
Bawić się niedorzecznościami.
"Czy wyjaśnieniem mogą być światy równoległe albo sprytna / gra luster?" Gra punktów widzenia, gra odbić w cudzych oczach i słowach, melanż pospiesznego wyliczania sypiących się ze wszystkich stron przypuszczeń. I to wszystko naturalizowane jak dziecięca bajeczka, racjonalizowane do tego stopnia, że zaczynasz wierzyć, czytelniku, w teorię równoległych światów. Z takiego jednego świata obok, przyłożonego do naszego jak do rany, nadaje Justyna Bargielska, trzpiot "rozpierdalający chatki" poezji naszej. I oniryzm też tu niczego nie tłumaczy do końca. Dlatego jest tak fajnie? Dlatego jest.
2. Zabawki są zimne, bo pozostawione, odepchnięte, już niedotykane. Takie rozumienie przynosi obraz porzuconego dzieciństwa: "podwórko nie zamienia się już w stadion Wembley, / tropikalną dżunglę ani zielone skrzydło smoka", "dawna podstawówka więdnie w ażurowych chwastach". Wiersze Piotra Kuśmirka w zawoalowany sposób odtwarzają duchowy stan przejścia, przemieszczenia się do świata dorosłych. Obraz wychodzącego z wody pokolenia staje się metaforą główną, od tego zaczyna się opowieść o przygodach w dorosłym życiu.
Jeżeli jednak zabawki zawsze są zimne, nawet wtedy, gdy przytulamy je w dzieciństwie, to stwarza się inna jeszcze perspektywa czytania archetypicznych i surrealnych obrazów z tych wierszy. Jeżeli wszystko, co nas otacza, co w ogóle jest, od zabawek po narzędzia, od myśli po czyny, jest zimne, to opis procesu życia, czyli procesu zamierania, powinien unikać egzaltacji, powinien cechować się powściągliwością. Od razu narzuca się pytanie, czy powściągliwość stwarza ów wyzierający z każdej strofy chłód, czy też odwrotnie: przedustawny chłód, wciskający się nawet w zabawki, wyzwala dystans i powściągliwość? To pytanie zadał jeden z uczestników wieczoru autorskiego laureata w Tychach, bodaj Ryszard Będkowski, poeta. Nie usłyszałem zdecydowanej odpowiedzi na to pytanie. Bo też trudno tu o wyraziste dystynkcje. Ten chłód może być podwójny. Może być zawsze i wszędzie. Może paraliżować zarówno od zewnątrz, jak i od wewnątrz. Jak w prozie Thomasa Bernharda.
Chłód, proza, dystans... I to ma być liryka? Tak. Taka jest liryka naszych czasów. Powściągliwe zapiski, ich oschły rytm, relacje z planety opuszczonej przez najwyższe instancje. Zbieranie śladów sensu, radość z dojrzenia we mgle, w ciemności stopy odbitej w kałuży dotkniętej przymrozkiem.
A więc być może ważne w tym nieludzkim pejzażu są jakiekolwiek ślady ciepła. O czym się mówi ciepło, jeśli się w ogóle tak mówi? Tutaj nawet cień uśmiechu na kamiennej twarzy bohatera jest wielkim wydarzeniem. Tak samo jak szukanie partnera do rozmowy. Nieraz odnoszę wrażenie, że jest nim dziewczyna lub kobieta, pulsujące w niektórych wierszach jakieś "ty", kojarzące mi się z wprost wypowiadaną "niespokojną chropawą potrzebą ciepła". Błąkający się w tych zimnych wierszach ogień (ślady dawnych ognisk) zdaje się symbolizować świat żywych uczuć, wygasające emocje, jakieś dawne uniesienia, o których mówi się wręcz z zażenowaniem. Mówi się cicho, nieśmiało, bez pewności, że będzie się zrozumianym i będzie się tam po drugiej stronie, w drugim człowieku odbitym, zaakceptowanym, będzie się przyjętym. "Będę czekał na ciebie / po lepkiej stronie powietrza" - brzmi jak deklaracja odnalezienia się w "drugim", kimkolwiek by był.
Zwróćmy uwagę, że "zimne zabawki" pojawiają się tu w jeszcze innym znaczeniu i można je rozumieć jako "pamiątki". A pamiątki przechowują pamięć po czymś. Nas też interesuje to, co było wcześniej, te wszystkie gwałtowne przejścia i towarzyszące im uczucia: "jestem, więc odejdź. będę, nie przyjeżdżaj". Jeżeli tak postawimy sprawę, to uzasadnione będzie czytanie pewnych fragmentów jak miłosnych trenów czy elegii, "pamiątek" dawnego ognia, czasu pełni i szczęścia; teraz odbywa się lakoniczna, zimna, ironiczna wyprzedaż tego wszystkiego, co było, terapia à rebours.
W wierszu pod tytułem À rebours wyraźnie waloryzuje się czas, wskazując na trop "dawniej-dziś". Mówi się tak, jakby czas się zatrzymał, jakby wszystko zastygło, zamarzło na chwilę. I bohater czeka na odtajanie, na "jakiś ciąg dalszy", nie bardzo w niego wierząc. Za to w tej chwili ma spokój, otacza go ład i porządek. Najbardziej przerażające wydaje się tu przekonanie, że "to nic zaczyna porządkować". Na waloryzację czasową nakłada się więc gradacja aksjologiczna: kiedyś jednak coś było, coś się działo, obecnie zaś zamarło, wisi w powietrzu lub tkwi głęboko pod lodem, porządkowane przez nicość.
Być może w ogóle różnie rozumiany "porządek" jako wyraz ideologii dystansu i powściągliwości jest tu bardzo ważny i wyraża się na wielu planach. Porządek języka. Przywołanie uczuć do porządku. Porządek wyobraźni krążącej obsesyjnie wokół kilku podstawowych obrazów. Porządek wierszy: niezwykła ścisłość, wręcz matematyczna, ich układu, kolejności. Jak głos po głosie następują kolejne utwory, cierpliwie uzupełniając wydźwięk harmonijnej całości, ujętej w klamry dwóch elegii. Pierwsza mówi coś o wejściu, druga zaś o wyjściu. Być może ma rację Jarosław Klejnocki, twierdząc na okładce tomiku, że kreśli się tu jakieś figury poznania, podsuwa się światu pseudonimy, a więc rytuał wchodzenia do wody, zamierania w niej i ponownego wychodzenia-odrodzenia porządkuje pewien rodzaj doświadczenia, wyobrażając cykl przemian, które nas doświadczają i wznoszą.
Mnie jednak najbardziej obeszła nadzieja. W ostatnim wierszu delikatnie sugeruje się jej obecność. Zima odejdzie. Wyciągnięte z zimnej wody zabawki obeschną. Nabiorą ciepła. A my, w cyklu przemian, chociaż na krótko, znowu znajdziemy się po tej jasnej, słonecznej stronie. Jakakolwiek ona, jakikolwiek on "na pewno nam uwierzą już teraz".
3. Na obrazy z tak zwanej rzeczywistości nakładają się projekcje oniryczne bliskie koszmarom. Autor musiał przed napisaniem niektórych wierszy godzinami wpatrywać się w reprodukcje obrazów nadrealistów, na których aparatura ni to przemysłowa, ni medyczna oplata jakieś fragmenty rzeczywistości i roślinnieje, zaciska się z wolna na szyi, sercu i skrzydłach zniewolonego półczłowieka, półanioła, usiłującego chociaż symbolicznie szamotać się i walczyć. Skaleczenie i krew, transfuzja i kroplówka pojawiają się w wierszach Juliusza Gabryela z zastanawiającą regularnością. Można wybrzydzać na pierwotny tytuł tomiku (Melodyjność skowytu), ale on właśnie w swej surowości najlepiej oddawał przedsięwzięte usiłowania dotyczące bólu i skargi. Ból miał być okiełznany, skowyt zaś umelodyjniony, wstawiony w rytmiczne ramy, skowyt miał podlegać wierszowi i jego prawom, a więc sztuce poetyckiej. Ostatecznie, za radą
Bogusława Kierca, autor zdecydował się na tytuł Hemoglobina.
(Już po napisaniu tych słów dowiedziałem się od Juliusza, że to, co w jego utworach może wyglądać na zapożyczone ze sztuki nadrealistycznej, ma także podłoże biograficzne. Od wielu lat cierpi na schorzenie wątroby i konieczność przebywania w szpitalach wpływa na sposób postrzegania, a następnie konstruowania wizji poetyckiej. A więc owa aparatura medyczna, o której wspomniałem wcześniej, to naturalny i stały element pejzażu wewnętrznego autora, a następnie bohatera).
Pewne fakty podstawowe dla bohatera - ból, choroba, cierpienie, lęk - stały się tu pretekstem, tym czymś pierwotnym, a jednocześnie "ciągiem dalszym", z którego rodzi się indywidualny styl. Na te usiłowania, na te starania w wydobywaniu własnego głosu, jęku, melodii nakładają się pogłosy pokoleniowej świadomości poetyckiej, rodzaj swoistej gry w obrębie przytoczeń i zapożyczeń potocznych. Dziwność przyjętej tu formy pogłębia się jeszcze bardziej, gdy autor wyzwala w sobie skłonność do prawie surrealistycznych wizji, kanalizujących niejako owe prostolinijne próby sprostania tak zwanej bezpośredniej czy bezpośrednio otaczającej rzeczywistości. Na pierwszy rzut oka niby to samo, co u rówieśników - ta nieznośna codzienność z milionem szczegółów, ale to tylko na pierwszy rzut oka.
W poezji Gabryela codzienność tajemniczo zarasta, gmatwa się i ucieka w wizję, odrealnia się na poczekaniu, nieraz w obrębie jednego - tak zwanego realistycznego - zdania. I to powoduje, że ten debiut już z daleka staje się widoczny. Być może mamy tu do czynienia z jakimś niezwykłym, rzadko dzisiaj spotykanym patronatem poetyckim, odwoływaniem się do zarzuconych tradycji. Zresztą tak naprawdę to nie wiem, co powoduje to odczucie oryginalności i wrażenie świeżości przy lekturze. To się pojawia bardzo naturalnie i od razu dotyka, muska czytającego. Czyta się te teksty i doznaje uczucia tajemnicy, niespodzianki, zaskoczenia. A ostatnio tylko nielicznym debiutantom udaje się nie zanudzić czytelnika na śmierć, więc te cechy poezji Gabryela należy traktować jako wyjątkowo cenne znalezisko.
Debiutanta zazwyczaj "zatyka", po wydaniu na świat swego pierworodnego płodu na krótko traci oddech. Nie wie, co dalej. Wydaje mu się, że wszystko zostało powiedziane. A poza tym - jak ma udźwignąć nadzieje, jak ma sprostać oczekiwaniom związanym z debiutem? Nie wiem, jak wyglądała ta przepaść, którą musiał przeskoczyć Julek Gabryel, ale musiała być duża, głęboka, a miejscami przerażająca, bo wyszedł z niej posiwiały, z pobrużdżoną twarzą starego poety. Tak czytam nowe wiersze zgromadzone w zbiorze Laboratoria; "ostrość ta sama / lekko przesunięta w inny wymiar".
Poezja
Tomasza Różyckiego mimowolnie podsuwa niektórym młodym poetom wzorzec zachowań awangardowych (chociaż sama awangardową być przestała), wzór wyobraźniowej nieobliczalności. Sam Różycki stara się łagodzić konsekwencje swych wizji i wstawia je w zacne i sprawdzone ramy, jednak uczniowie jego i podświadomi naśladowcy mają to za nic, rozbijając poetyckie skostnienia, kalecząc się przy tym do krwi. Ale kto wie, czy tu ważniejszy nie jest jednak Honet. I jeszcze Majzel. Bo na ostrzu noża stawia się w tekstach Gabryela wszystko: to, co do pomyślenia i do wyobrażenia, a nawet to, co do przeżycia, a następnie życiowego (moralnego?) wybrania. To nie są jakieś niewinne, artystowskie igraszki nadrealisty-perfekcjonisty, to nie jest zimny, może już cyniczny, uśmiech dekadenta. To coś więcej. Rozprawa z rzeczywistością i jej pisaną ułudą, z samym sobą zasiadającym do pisania wiersza, wykonującym kulturowe gesty uczestnikiem gry pozorów, funkcjonariuszem kultury opartej na kłamstwie i uproszczeniu. Stąd wysiłek każdego wiersza, jego wściekłe przebijanie się przez skorupę automatyzmu, schematu, fałszu. Dlatego każdy wiersz Gabryela sprawia wrażenie absolutnej nowości, wyobraźniowej i językowej rewelacji - jakby nikt przed nim tak nie pisał, a i po nim nie był w stanie napisać czegoś podobnego. To zupełnie tak, jak w tym nieśmiertelnym cytacie z ostatniej książki (Morze i inne morza) jednego z najwybitniejszych poetów współczesnych, Marka K.E. Baczewskiego: "Nie czujemy się bezpiecznie w opisywanym nam świecie. / Tylko coś, co opisujemy sami, daje nam wystarczająco / mocne oparcie, abyśmy odważyli się wyjść poza siebie".
Debiutanci ostatnich lat są o wiele bardziej konkretni od nas, debiutujących w latach osiemdziesiątych pod znakiem "nadwrażliwości". Teraz tym słowem modnym w nadrealistyczno-neurotycznych kręgach jest "katatonia", a co za tym idzie: nieustanne skoki samopoczucia, zrywanie i łamanie "linii melodycznej" obrazu, rozchwianie, huśtawka aktywności - nie wiadomo, kiedy "stupor" przechodzi w "furor". Gabryel nad tym psychiatrycznym gospodarstwem panuje niczym zawodowy pielęgniarz, chociaż niektóre z utworów sprawiają wrażenie laboratoryjnych zapisków doktora Jekylla przeistaczającego się w pana Hyde'a po wykonaniu na sobie doświadczenia, po zażyciu czegoś.
Katatonia czyli krótki film o zapaści, wiersz dedykowany przyjacielowi i poecie, Łukaszowi Baxowi Bagińskiemu, wydaje się utworem typowym dla tej fazy twórczości poety z Kluczborka. Może brakuje zjadliwości i wkurwienia, pozostałe komponenty są. Przede wszystkim anatomiczne i medyczne. Tu mamy skórę, krew, arytmię. Zgrabnie ujęte kleszczami ciekawie odświeżonej metafory dopełniaczowej, np. "pod mgiełką skóry", "przez płotki arytmii". Potem obrazowe, tym razem wręcz filmowe. Do kalejdoskopu nakładających się na siebie onirycznych obrazów, do tych katatonicznych przeskoków Gabryel już nas przyzwyczaił. Tym razem ciągi symultanicznych obrazów zostały uporządkowane, zgrane i łączą się w myślach, mowie i ciele bohatera: samotny biegacz pędzący przez miasto (uosobienie zbliżającej się zapaści) i zdążająca do przychodni piękna pielęgniarka spotykają się w kulminacyjnym momencie wiersza, w scenie robienia zastrzyku.
[...]
Czarny jak rzęsy nad jej niebieskimi oczami kiedy jest już
w białym kitlu, trzymając strzykawkę
z igłą wycelowaną w rękę chłopca. biegacz zaciska się w tobie
jak pięść. pielęgniarka kładzie
dłoń chłopca na swoim kolanie i każe odwrócić głowę do ściany,
ale coś jest nie tak,
bo ściany nie ma, jest gigantyczne niebo. biegacz przerywa
[...]
I jeszcze, żeby zamknąć listę komponentów, psychologiczne. Tu jest przede wszystkim opuszczenie. Jakaś straszliwa pustka po utracie wszystkich dokoła, bo "Przyjaciele zostali zaprojektowani, / żeby zdychać". Przerażające są te owadzie ruchy podmiotu pragnącego bliskości, szukającego wystaw sklepowych, by "ogrzać się w ich świetle". I nie jest żadną fanfaronadą udzielona "małemu" rada - "Znajdź sobie małą i pomódl się do niej". To wręcz liryczne westchnienie, najczulsze wyznanie. Bohater jeszcze kogoś takiego nie znalazł. Jest szczęśliwy, kiedy "jakaś nastolatka wyostrzona porannym słońcem / rzuca mu jaskrawą pomarańczę" albo "kobieta o czerwonych włosach" (jak z wierszy Janusza Stycznia) robi mu zastrzyk w przychodni. On, "biedny chłopiec, który lubi robić z siebie biednego chłopca".
W laboratoriach przeprowadza się eksperymenty. Pamiętam, jak
Tymoteusz Karpowicz pisał o eksperymencie na sobie samym, mając na myśli śmierciopisanie
Wojaczka, a wcześnie debiutująca
Anna Janko wydała w 1977 roku List do królika doświadczalnego. I być może te przywołania nie są od rzeczy i dadzą się jakoś skojarzyć z eksperymentami Gabryela, być może to jakiś podobny rodzaj hazardu.
O co się tutaj gra? Wspomniałem już o wydobywaniu się z przepaści; stosowniejszym słowem byłaby jednak zapaść. Także o pasji przebijania skorupy. Jest jeszcze pasja przenikania na drugą stronę. Podejrzeć "rzeczywistość" można przez kulisy snu. I ta metoda jest tu ochoczo podejmowana. Podobnie jak majaki, halucynacje, półprzytomne stany na pograniczu światów i języków. Najdziwniejsze jednak jest to, że podszyt tych wyobraźniowych łamańców i awangardowych wysiłków odczuwam jako klasyczny, ubiegłowieczny, etyczny. W zasadzie gra się o duszę. Tak jakby chciało się ją wyrwać z piekła, o którym nic bliżej nie wiadomo, a bohaterowi było dotkliwie dane. I w dzień, i w nocy. Doświadczył czegoś krańcowego, lecz za niepojętą dla zjadaczy chleba cenę. Podpisał się pod czymś, co poniosło go w niewyobrażalną otchłań. Tomik zaczyna się wierszem Cyrograf. Mówi się w nim o zatrzymaniu w dziwnym miejscu i o poddaniu się czyjejś woli, i o tym, że trzeba było "kraść dzieci, wrzucać je pod pokład. Patrzeć, jak matki chodzą po wodzie". W następnym wierszu, Świętokradztwo, mowa jest o przenikaniu przez ściany, umożliwiającym zobaczenie krain, "które tylko mogliśmy przeczuwać". Krok dalej i czytamy, że "Śmierć jest niczym", a "Bóg jest malutki". Zresztą za chwilę Bóg straci swe cechy dystynktywne i będzie w wierszu o umieraniu na krześle elektrycznym figurował jako Bug. I tak dalej w głąb ciężkiego od chorych wizji świata.
Poezja współczesna jest przygodą dla nielicznych. Dla nielicznych tak bardzo. Na razie nie chciałbym mieć skojarzeń z sektą. Wbrew pozorom psychoterapii również nie miałem na myśli.
4. Czytałem wczoraj i jeszcze dzisiaj książkę
Edwarda Pasewicza Th. To poemat totalny, tonalny. A może atotalny i atonalny? Bo jednak stwarzając całość, od całości się ucieka, a sugerując harmonię, wybija się na plan pierwszy brak harmonii, chaos dopadających nas dźwięków, strzępków mowy.
I będzie jak z Karpowiczem. Będziemy podziwiać, ale nikt się nie ujmie, nie wstawi, nie przeżyje po swojemu nowego języka. Język pójdzie w zapomnienie albo trafi do historii literatury bez szerszego oddźwięku. A może szerszy oddźwięk nie jest potrzebny takiej poezji? Musi pozostać w niszy na zawsze, bo zbyt wściekła, niebezpieczna, krańcowo ryzykowna? Niech przeciętny czytelnik karmi się
Twardowskim i
Szymborską, przecież i do
Miłosza można ciągle wracać. Niewygoda z takimi jak Pasewicz wściekłymi psami poezji jest wielka. Fragmenty tych wierszy tkwią w gardle jak ość. Mnie jest gorzko po lekturze poematu. Ofiara na darmo, głos w pustce. Pewnie, że zrobiono krok naprzód, że poezja polska się cieszy, bo znów ktoś twórczo wystawił ją na nieobliczalność i teraz będziemy z tego czerpać wszyscy, jak wcześniej z Zimnych krajów i Życia na Korei, ale tym samym pogłębia się samotność poezji, jej ucieczka w rejony już niedostępne śmiertelnie znużonym literaturą współczesną śmiertelnikom.
Coś Ty, Edku, zrobił? Dlaczego musiałeś to zrobić? Dobrze wiesz, że to jakiś rodzaj samopalenia. Do tygla z wrzącą frazą wrzuciłeś samego siebie, poświęciłeś siebie, usuwając tabliczkę z nazwiskiem, wycofałeś ją na dalsze pozycje, włączyłeś aparat mowy i z zimną krwią przypatrywałeś się, jak odtwarza strzępki. Strzępki czego, bo przecież nie świata... Miało być nierzeczywiste z rzeczywistego? No to jest. A może odwrotnie?
I jak mam być pod wrażeniem, czytając taki poemat? Nie potrafię ubrać tego w słowa. Bo jednak jestem pod wrażeniem. Przede wszystkim tego, jak oddano pulsowanie rzeczy, rytm rzeczywistości, jak oddano to, co mamy w głowie, składając sobie z tego tak zwaną rzeczywistość. Rzeczywiste jest tym, co dotkliwe, bolesne, drażliwe. Pasewicz ponazywał te skupiska bólu i niewygody, te ziarna zadrażnień, pokazał je w pełnym blasku i wspaniałym rytmie. Można się razem z nim w tym nurzać, ale kto nie musi, niech pozostanie przy swoim i ma raczej jasny obraz świata.
Czy krytyk musi być homoseksualistą, buddystą, znawcą muzyki, by w pełni przeżyć to, co zaproponował Pasewicz? Wystarczy być chociaż trochę otwartym na brzmienia i rytm, umieć wsłuchiwać się w synkopy, a ta opowieść odmieńca stanie się naszą opowieścią, bo wszyscy jesteśmy odmieńcami, niechcianym dziećmi jasnego znaczenia. I o tym opowiada poemat, po swojemu czyniąc jasność w czymś, co od początku jest ciemne, skłębione, skomplikowane. Kłopot z płcią okazuje się kłopotem z rzeczywistością, z istnieniem. Nie chodzi o innych ludzi. To Pasewicz ma dawno za sobą. Nie chodzi o obyczajowość i gejowskie gesty. Chodzi o to, jak teraz patrzeć na świat, jak dostrzegać jego hipotetyczną całość, jak konsumować egzystencję i historię, jak kreować znikający punkt widzenia, jak zatrzymać coś, uchować, na chwilę skrystalizować i upewnić. Stałość, pewność i obiektywność zostały tu złamane, wręcz zaprzeczone przez przygodność, zmienność, gwałtowność, totalność odmienności. Mówi się tu: "Nie chodzi o to, że kocham inaczej, inaczej widzę cipy tego świata i prącia, ale inaczej przeżywam, poznaję, czuję i inne wynikają z tego znaczenia. Jestem rozedrganym widmem i takim zostanę, zawsze pomiędzy i zawsze poza łatwizną waszych ustaleń, schematów, uproszczeń. Takie też będą moje wiersze. Międzypłciowe, międzykulturowe, kosmiczne". Głos, który się zmienia i mówi, posługując się wieloma zakresami, jednocześnie wchłaniając wszystko, od Pounda i
Miłobędzkiej po tybetańską księgę zmarłych, i wszystko wypluwając.
Ten poemat jest jak orgazm, rozległe wypłynięcie; wpłynięcie nasienia, którym można się zadławić. Ja wyplułem urzeczony. Ciekaw jestem czytelników, którzy jednak przełknęli.
5. Są wiersze mądrzejsze od krytyka; więc jestem krytykiem na tyle, na ile wiersz mi pozwoli. Debiut trzydziestosiedmioletniego Jacka Bieruta (Igła) nie pozwala na zbyt wiele. To bardzo wyrazisty, odrębny świat poetycki tłumaczący się - albo i nie - sam przez się. I czeka na czytelnika wyrobionego (i wypalonego) jak glina, czytelnika po przejściach, to znaczy takiego, który przeżył i "przeszedł" z jednej strony przez
Wojaczka,
Stachurę, Babińskiego i Milczewskiego-Bruna, a z drugiej Biculewicza, Pawlaka (Piotra) i Baczewskiego. W pewnym stopniu ta tradycja wyjawia coś z tajemnicy języka poetyckiego wymyślonego przez Bieruta. Być może uznał on, że współczesna nowomowa poetycka - ta od
Świetlickiego,
Podsiadły, Śliwki,
Foksa - jest zbyt czytelna, dosłowna i należałoby ją uzupełnić o tony bardziej oryginalne i egzotyczne, o własną opowieść. Co w poezji znaczy "własna opowieść"? To własny język, zlepek idiomów już na tyle rozpoznawalny, że szczególnie osobny. To także swoista topografia intymna, kamienie milowe i węgielne wyobraźni. Tutaj są nimi: pokoleniowe doświadczenie obcości świata, cykliczne próby zadomowienia i zabliźnienia "rany pomiędzy", muzyka traktowana jako ucieczka, powtarzalność intymnych rytuałów, nagłe wyjazdy, łażenie po górach, rodzina, usłyszane frazy, strzępy mowy potocznej zawijane w wiersze niczym śledzie w gazety, futbol i wiadomości sportowe, miasto-miastowość-miejskość, Dolny Śląsk w neurotycznych pocztówkach i tak dalej. To "i tak dalej" pozostawiam czytelnikowi, liznąwszy zaledwie czubek góry lodowej, dotknąwszy kamiennej igły sterczącej gdzieś w Górach Stołowych albo w Rudawach Janowickich.
Pisząc, że poeta jest mądrzejszy od krytyka, miałem na myśli taką sytuację, kiedy czytając, myślimy, że nie da się nic powiedzieć w ramach przyjętych konwencji krytycznych, w ramach zwyczajowej retoryki. Typowa opowieść o wierszu już nie wystarcza, jest zbyt kusa, by ogarnąć przebiegłe procedury antymimetyczne. Wiersz chce być brzydki, odstręczający, nielogiczny, chce stwarzać pozory znaczeń i zaraz od nich uciekać. Może dzieje się tak z tymi narracjami, które nie potrafią zaufać ukrytym schematom metafizycznym, zwyczajowej opowieści jakoś jednak przylegającej do świata. Wiersze Bieruta, podobnie jak Sosnowskiego, testują i zarazem kontestują prawdziwość i prawomocność tego "jakoś jednak". (Największy wstrząs, jaki dany był ostatnio czytelnikowi poezji, nadszedł w tym zakresie od strony wierszy i poematów
Wirpszy. Okazało się, że tego typu zaprzeczenie już od dawna w poezji polskiej istniało. Teraz przyszła pora wydobycia go na światło).
Nie chcę ogłaszać bezradności. Mimo wszystko mówię o pikanterii, o smacznych kąskach tajemnicy, o ironii, o żartobliwości w ciemnej tonacji. Urok tajemnicy bierze się jakby znikąd, a potem rządzi się własnymi prawami. Czytelnik nie ma tu zbyt wiele do zrozumienia. Za to bardzo dużo do intuicyjnego rozeznania i przeczucia. Do wyobrażenia sobie odrębnej egzystencji w skurczach i rozkurczach narracji, w przyśpieszaniu i zwalnianiu monologu.
To, że podmiot wspomina o pisaniu powieści, o dopieszczaniu jej kolejnych fragmentów, rzutuje na wydźwięk całości; całość jest tą dziwną mieszaniną emocji, myśli i obrazów pojawiających się podczas lektury. Pojawiających się z trudem. Ich przebieg, układ, zestrój pomyślany jest tak, żeby przychodziły z trudem. Żeby się nie kleiły. Dominuje technika wielu punktów widzenia i wielu punktów odniesienia. Rekwizyty, realia, nazwy własne - potrącane niedbale i jakby od niechcenia. To nie one stanowią o rzeczywistości. Są łaskawie i wyniośle wykorzystywane do stwarzania iluzji jakiegoś tam świata odprysków, strzępów, mruknięć, półpowiedzonek, nieistotnego orzekania. Niewiersze sąsiadują z wierszami. I nie widać żadnej różnicy. Taki ma być koniec poezji? Tak ma wyglądać jej rozpłynięcie się w żywiole mowy nieznacznej i niebyt znaczącej?
Karol Maliszewski
© by "Twórczość" 2008