Wiedzę o własnych korzeniach konfrontował z tym, co zobaczył, odkrył albo i skojarzył pod zupełnie innymi szerokościami geograficznych.
W "Salkach" Nowicki wychodzi od szczegółu, mnoży intrygujące dygresje, drąży temat i dzieli się spostrzeżeniami, których próżno szukać w folderach biur podróży. Pisze na przykład o ponurej egzotyce zaplutych dworców, o szemranej obsłudze obskurnych hoteli, na "dzień dobry" oferującej gościom dodatkowe usługi: "godzinę później skrzypną drzwi sąsiedniego pokoju, ukaże się najpierw but na obcasie, but, który wiele przeszedł, potem gruba noga, aż wreszcie w świetle jarzeniówki zabłyśnie opita, po wielekroć zamalowana twarz hotelowej prostytutki".
Przestrzega również przed wagonowymi gangami, które okradają zagranicznych podróżnych w cichej zmowie z niereagującą załogą pociągu, co jest nagminną praktyką w państwach obciążonych pokomunistyczną schedą.
O swoich wędrówkach autor przynajmniej decydował sam, nie zaś – jak w przypadku jego przodków – kaprys historii, który sprawił, że przerzuceni o setki kilometrów ludzie zawsze pozostawali pod wrażeniem tymczasowości życia, po wojnie rozpoczynanego na nowym i na nowo. W Opolu, gdzie dziadkom i rodzicom pisarza przypadło nowe miejsce zamieszkania, ich dom wybudowano na dawnym wysypisku śmieci, czego nie zdołały ukryć góry nawiezionej ziemi. Przez lata wciąż coś znienacka wydostawało się z niej na wierzch, choćby pordzewiała krawędź wyszczerbionego garnka.
"Odbudowa" to słowo klucz do mojej części świata, podobnie jak inne słowa: "wojna", "okrążenie", "morderstwo", jak "wyzwolenie", "zesłanie", "ucieczka", jak "cmentarz" i "przesiedlenie", jak "Ziemie Odzyskane" i "poniemieckie domy". Tu wszystko, jak głębiej poskrobać, okazywało się nieprawdziwe, nieoryginalne, najwyżej kilkudziesięcioletnie.
Rodzina rozpamiętywała to wszystko, co pozostawiła za nowo wytyczoną wschodnią granicą ludowego państwa, ale też "wzorem pewnego domorosłego historyka nieszczęścia, z radością wymieniłaby trzysta sześćdziesiąt rodzajów okrucieństw i mordów na ludności polskiej, jakich doliczył się podczas rzezi wołyńskiej". Mimo wszystko, w miarę możliwości starała się nie porzucać dawnych przyzwyczajeń. Do których z czasem zaczęły nieuchronnie dochodzić ceremoniały wcześniej niepraktykowane:
Dziadek przekręcał gałkę, rozświetlała się skala, nie od razu, powoli, radio się grzało. Na skali były wypisane nazwy miast, co noc gałka przenosiła dziadków z jednego do drugiego, aż wreszcie trafili na stację, której słuchali jak mszy. Radio trzeszczało, a kiedy dobył się nareszcie głos, mówił dobitnie: "Tu Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa", jakiś taki niedzisiejszy, uroczysty. Nie znałem nikogo, kto by mówił takim głosem. Leżeli bez ruchu, uciszali się nawzajem, bo mało co było słychać, dziadek z prawą ręką zawsze gotową do ruchu. Głos odpływał, falował, żeby w końcu zaniknąć zupełnie pośród trzasków zagłuszania, jakby się zapadł w bagno. Wtedy ręka kręciła cierpliwie, aż głos się odnalazł. Słowo "eter" oznaczało wtedy pływy fal, ten przychodzący i odchodzący głos, niespokojną materię, niełatwą do okiełznania.
Autor odnotowuje także inne, odgórnie narzucone rytuały, na przykład zaganianie uczniów do pracy społecznej, na "jedyny cmentarz w tym mieście, na który nikt normalny nie chodził". Gdzie też, jak wspomina:
[...] ryżową szczotką zmywałem ptasie gówno z obelisku z gwiazdą czerwoną, kolistym ruchem namydlałem nagrobki.
Po to, żeby dzień później, w kolejną rocznicę wyzwolenia miasta bądź jubileuszu Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej partyjni działacze mogli na odpucowanych płytach złożyć świeże wieńce.
Wojciech Nowicki nie szczędzi ironii w opisach obyczajów, z jakimi miewa do czynienia zarówno w kraju, jak i na szlakach swoich nieustających podróży. Doświadczenie globtrotera nauczyło go nieufnie pochodzić do informacji zawartych w oficjalnych przewodnikach, które na ogół są nudnymi "hagiografiami". Podobnie, jak nauczył się nie dowierzać historii "naszej świętej rodziny, tego tworu od wieków jednolitego, bez jednej rysy na korpusie, moralnie górującego nad resztą świata" przez samo pochodzenie z niby lepszych, bo kresowych stron.
Ty Cyganie, złodzieju, gadał do mnie w pociągu mięśniak w białym dresie, co się gapisz, chcesz w ryj? Ty Arabie, brudasie, z chujaś się urwał, nie wstyd ci między białymi chodzić? Wypad, kurwa, lachociągu, wypad, mówię! Szkoda, że cię, Żydu, nie spalili, co się tak, kurwa gapisz, nie widziałeś Polaka?
Śniadą karnację, tak się złożyło, autor odziedziczył po swojej babci, którą ona rozjaśniała pudrem. Kolejne dziedzictwo, z którym trzeba się uporać. "Nie będę wygładzał fałdy. Z fałdami ciekawiej" – zapewnia.
Wojciech Nowicki (ur. 1968) jest pisarzem, kuratorem wystaw fotograficznych i recenzentem kulinarnym. Jego książka "Dno oka. Eseje o fotografii" (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010) znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike 2011. Opublikował także "Stół, jaki jest. Wokół kuchni w Polsce" (Muzeum Etnograficzne im. Seweryna Udzieli, Kraków 2011) i "Jerzy Lewczyński. Pamięć obrazu" (Wydawca: Muzeum w Gliwicach / Czytelnia Sztuki, Gliwice 2012).
Wojciech Nowicki
"Salki"
Seria wydawnicza: Poza serią
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013
format: 125 x 205 mm
liczba stron: 224, okładka twarda, foliowana
ISBN: 978-83-7536-515-3
czarne.com.pl