"Farma lalek" jest kontynuacją losów komisarza Jakuba Mortki, który tym razem wpada na trop sensacyjnej afery na zabitej dechami prowincji. Praca z zespołem komisariatu w Krotowicach w Karkonoszach miała być dla Kuby Mortki odpoczynkiem po spektakularnym, choć dobijającym psychicznie dochodzeniu w Warszawie. Do Krotowic oddelegował go okresowo bezpośredni zwierzchnik, korzystając z możliwości programu Most, przygotowanego w celu wymiany doświadczeń między policyjnymi wygami z większych aglomeracji i funkcjonariuszami z lokalnych posterunków. Tymczasem dla Kuby pobyt w Krotowicach od początku stał się niezłą szkołą przetrwania.
Poszukiwania zaginionej jedenastolatki doprowadziły go do szybów nieczynnej kopalni. Rosjanie latami czerpali z nich uran, niezbędny do produkcji głowic rakiet, które, jak wiadomo, stały na straży pokoju całego bloku wschodniego. Dawno porzucone sztolnie, "zabezpieczane" z beztroską typową dla wszelkich prowizorek, odkryły przed Kubą koszmar makabrycznych tajemnic.
Wszczętemu śledztwu od początku towarzyszą szczególne okoliczności. Część miasteczka jest cygańską kolonią, co dodaje mu wprawdzie kolorytu, stwarza jednak sporo problemów. Przede wszystkim każde zdarzenie, podpadające pod paragrafy prawa karnego, natychmiast jest tu przypisywane Cyganom.
Nie ułatwia sprawy ostentacyjne zamknięcie się tego środowiska na ludzi spoza ich społeczności. Utrudnia to, a niekiedy wręcz paraliżuje, jakiekolwiek czynności śledcze. Przyjezdnemu glinie uświadomił to szef miejscowego komisariatu:
– Jesteśmy dla nich nieczyści […]. Mają coś takiego, co nazywają romanipen. To rodzaj kodeksu honorowego. Według niego każdy, kto współpracuje z policją, podpada pod wielkie skalanie. Nie wiem, jak oni nazywają to swojemu. Po prostu taki Cygan sam staje się nieczysty. Hańba spada na niego i na jego rodzinę, a on sam przestaje być Cyganem. […] Nie można z nim jeść, mieszkać, rozmawiać, wyrzuca się go poza nawias społeczności. Dożywotnio. To najcięższa kara.
Cyganie otrzymali niegdyś w Krotowicach mieszkania, bo podejmowali się ciężkich, acz dobrze płatnych prac w okolicznych kopalniach. Ale i miejscowi "za mieszkanie, dobrą pensję, talony na deficytowe towary, radia, meble, ryli w latach czterdziestych kilofami, dynamitem i młotami okoliczne góry". Większość zatrudnionych umierała kilka, najwyżej kilkanaście lat po wyjściu spod ziemi - lekarze jako powód zgonu wpisywali zazwyczaj pylicę, choć naprawdę zabijał ich "radioaktywny syf, który nosili tyle lat do wagoników gołymi rękami i wywozili na powierzchnię, a który teraz tkwił w głowicach rosyjskich rakiet".
Zarabiało się wtedy tyle, że człowiek nie wiedział nawet, co ma robić z pieniędzmi. A potem przyszedł ten smutny dzień, kiedy wyjechali Ruscy, a produkcja zaczęła zamierać. Wszystko toczyło się jeszcze siłą rozpędu przez parę lat, ale koniec końców kopalnie pozamykano.
Obecnie, w dotkniętym bezrobociem regionie, każda iskra mogła spowodować wybuch zamieszek na tle rasowym. Jednak nie tylko takie problemy miał Mortka na głowie. Swoisty kodeks postępowania ustalili też miejscowi funkcjonariusze, próbujący w raportach naginać fakty do własnych widzimisię, na co delegowany komisarz nie dawał przyzwolenia, popadając w konflikty z kolegami po fachu.
Cierpiał przy tym na brak życia rodzinnego. Wracał myślami do przyczyn, które zadecydowały o jego statusie rozwodnika. I o przydzieleniu opieki nad synami byłej żonie.
To Ola ich usypiała. On był albo w pracy, albo przeglądał właśnie papiery, które przyniósł do domu. Potem się kłócili. Ona wyrzucała mu, że niemal nie zajmuje się dziećmi, on jej, że nie rozumie jego pracy. Wreszcie ona mówiła mu, że jego synowie prawie go nie znają, a on ją pytał, kiedy po raz ostatni widziała martwego człowieka. Bo on dzisiaj.
Samotna walka komisarza Jakuba Mortki z wielogłową bestią zorganizowanej przestępczości wydała w końcu owoce. Dzięki zdrowej umiejętności samodzielnego myślenia, odróżniania prawdy od fałszu oraz fenomenalnej zdolności kojarzenia faktów, udało mu się wspiąć na wyżyny dedukcyjnego intelektu. Rozplątanie łamigłówki lokalnych i międzynarodowych powiązań, a – co za tym szło – aresztowanie winnych, lokuje Kubę w poczcie najznakomitszych detektywów. Choć ani zeń heros, ani straceniec – raczej pracoholik, szukający swojej ścieżki na peryferiach wciąż koślawej polskiej rzeczywistości.
Chwała Wojciechowi Chmielarzowi za to, że fikcję intrygi kryminalnej udało mu się przedstawić w najprzedniejszym reporterskim stylu. I nagana, tym razem jeszcze bez wpisania do akt, za ustawiczne rzucanie mięsem: "Mam tam w przysłowiowy chuj roboty…". Doprawdy? Jest takie przysłowie?
– Macie psa? – zapytał komisarz i postukał palcem w tabliczkę na furtce. Były na niej: zdjęcie śliniącego się i groźnie zjeżonego rottweilera oraz napis: 'Dobiegam do furtki w pięć sekund. A ty?'
– Nie. To dla picu. Odstrasza włóczęgów i świadków Jehowy. Chociaż dziewczynki oczywiście by chciały. Tyle że yorka. Wiesz, takiego małego futrzaka.
– Wiem. Widziałem też takie tabliczki z yorkami.
To drobny przykład na to, że nawet twarde gliny mogą dla odprężenia oddać się beztroskiej wymianie żartobliwych uwag. Jakkolwiek jedynie w dobrym kryminale. Jak ten.
Zaskakującym autorskim zabiegiem wydaje się wprowadzenie bohaterów, którzy noszą nazwiska powszechnie znanych ludzi kultury, jak Bratkowski, Lupa czy Zagajewski i to Adam. W powieści są to: pedofil, glina i prokurator. Przebiegu akcji to w niczym nie zakłóca, i dobrze.
Wojciech Chmielarz urodził się w 1984 roku w Gliwicach. Dziennikarz. Publikował między innymi w "Pulsie Biznesu", "Pressie", "Nowej Fantastyce" i "Polityce". Redaktor naczelny serwisu internetowego niwserwis.pl, zajmującego się tematyką przestępczości zorganizowanej, terroryzmu i bezpieczeństwa międzynarodowego. Mieszka i pracuje w Warszawie. Jest autorem dwóch książek z serii kryminałów o komisarzu Mortce: "Podpalacz" i "Farma lalek".
Wojciech Chmielarz
"Farma lalek"
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013
seria wydawnicza: Ze Strachem
wymiary: 125 x 205 mm
liczba stron: 376
okładka: miękka, foliowana
ISBN: 978-83-7536-554-2