Od wielu lat żaden polski film nie budził takich oczekiwań i tak skrajnych emocji, jakie wyzwala dziś "Wałęsa. Człowiek z nadziei" Andrzeja Wajdy. Z jednej strony towarzyszy mu ogromny medialny szum podsycany przez marketingową maszynerię, z drugiej - nieufność widzów obawiających się czytanki o pomnikowym bohaterze i podzielonych w ocenie historycznego pierwowzoru.
W przeszłości Wajda nie raz wkraczał na pole medialno-publicystycznych batalii, by prowadzić rozmowy o Polsce i jej przemianach, o naszej historii i mitach założycielskich. Stał się w ten sposób zakładnikiem własnego wizerunku, człowiekiem-instytucją. W "Wałęsie..." znów musi sprostać oczekiwaniom publiczności i mediów. Jedni chcieli opowieści o narodowym bohaterze, inni czekali na opowieść o upadku bohatera, który podjął współpracę z SB, jeszcze inni chcieli zobaczyć w Wałęsie zwykłego człowieka, męża i głowę wielodzietnej rodziny. Zwłaszcza po premierze książki "Marzenia i tajemnice" Danuty Wałęsy, nie można było sobie wyobrazić filmu Wajdy bez rozbudowanego rodzinnego tła tej historii.
Wajda stara się odpowiadać na różne zapotrzebowania, więc w "Wałęsie" znajdziemy kilka osobnych narracji. Opowieść o robotniku zmieniającym się w ludowego trybuna przeplata się tu z historią Solidarności. Zaglądamy za jej kulisy, by pokazać prywatne życie Danuty Wałęsy (dobra rola Agnieszki Grochowskiej) i śledzimy opowieść o drodze Wałęsy do światowej sławy.
Reżyser sprawnie łączy wszystkie te wątki przesuwając się po osi czasu dzięki nieco anachronicznej strukturze filmu, której klamrę stanowi wywiad, jakiego w 1981 roku Lech Wałęsa udzielił Orianie Fallaci. Artystyczną klasę udowadnia Paweł Edelman, który raz stylizuje swe zdjęcia na czarno-białą kronikę filmową, by po chwili przenieść nas do szarawej, wypranej z kolorów rzeczywistości PRL lat 80-tych.
Tym, co najlepsze w filmie Wajdy, jest jednak humor. Choć podczas prac nad scenariuszem dochodziło do konfliktów między reżyserem a scenarzystą Januszem Głowackim, na ekranie odnajdujemy perspektywę ironicznego dramaturga. W brawurowej kreacji Roberta Więckiewicza Wałęsa to bufon i boży prostaczek w jednej osobie. Kiedy w scenie internowania w Arłamowie ksiądz przynosi Wałęsie papieską encyklikę, ten odpowiada bez chwili wahania: "Ale po co ja mam to czytać? Przecież ja się we wszystkim z Ojcem Świętym zgadzam", nie sposób powstrzymać śmiechu. Ironiczną pointą filmu jest pytanie, które Wałęsa stawia słynnej dziennikarce: "Pani pewnie myśli, że jestem... zarozumiały?".
Unosi się nad filmem Wajdy duch Witolda Gombrowicza. Z jednej strony jest to dzieło człowieka uwięzionego w społecznej roli, artysty narodowego opowiadającego o narodowym bohaterze dla budowania narodowej jedności, z drugiej - film, w którym człowiek pełen słabości okazuje się ciekawszy aniżeli historyczny pomnik.
Filmowy Lech Wałęsa nie jest ani człowiekiem ze spiżu, ani odbiciem widzianym w krzywym zwierciadle. Jest wszystkim po trosze. Wajdzie, Głowackiemu i Więckiewiczowi udaje się balansować na granicy między patosem a drwiną. Dlatego filmowi Wajdy bliżej do "Zawróconego" Kazimierza Kutza i "Eroiki" Andrzeja Munka aniżeli czytanki o heroicznej polskiej historii.
"Wałęsa" okazuje się historią upadków (podpisanie oświadczenia o współpracy z SB) i wzlotów człowieka, który dla wielu był symbolem nadziei. Ta opowieść kończy się na 1989 roku - szkoda, że nie pokazuje, jak lata 90. boleśnie zrewidowały mit Solidarności. Taki film, choć boleśniejszy, byłby bliższy największym obrazom Wajdy demitologizującym polska historię.