Mateusz Janiszewski jest z wykształcenia chirurgiem urazowym. Do Timoru przybył po raz pierwszy w 2006 roku. Będąc niezwiązanym z żadną spośród licznych organizacji humanitarnych działających na wyspie, pracował – za darmo – jako lekarz-wolontariusz w slumsach stolicy Dili. "Dom nad rzeką Loes" jest wynikiem tego pobytu i subiektywnym opisem napotkanej tam nędzy. "Subiektywnym", bo autor odżegnuje się od zwykłej sprawozdawczości polegającej na relacjonowaniu "obiektywnych faktów" z uprzywilejowanej perspektywy bezstronnego narratora-obserwatora. To, co stara się przekazać w swojej książce, sprowadza się – jak sam to określa w posłowiu – do opisu dynamiki tego, co wiedział i czego się dowiadywał. Programowo odrzucając trącący pretensjonalną etnologią europocentryzm ("Tak bardzo pragniemy, by Timorczycy byli dla nas pomostem w archaiczną przeszłość, że gotowi jesteśmy wymyślić ich kulturę"), Janiszewski nie kataloguje wydarzeń, ale je zbiera. Nie wyjaśnia, próbuje zrozumieć, a nawet i tego często nie czyni, jest on bowiem świadom, jak wiele go dzieli, białego, dobrze odżywionego przybysza z Europy, od mieszkańców Timoru, gdzie co drugi mieszkaniec cierpi na gruźlicę, tę chorobę biednych i jak bieda zakaźnej.
"Przychodzi na przykład ta dziewczyna. Bolą ją plecy. Daje jej tabletki i gna dalej, by mieć już za sobą tę litanię ludzkiego biadolenia. Ale ona wraca za tydzień, wciąż przychodzi po te same bezwartościowe tabletki. Tłumaczy jej, że musi odpocząć, położyć się, ból pleców jej minie. Ona odpowiada: - Muszę cały dzień chodzić po opał dla moich dzieci. Mam ich czwórkę, noszę dla nich przez cały dzień wodę. […] Odpocząć. To trudne".
Pozostaje mu więc pozbawione porządku "zbieranie", bez z góry ustalonego przedmiotu "badania" i doboru "metody". Stąd wynika niejako mozaikowy charakter książki. Janiszewski zbiera fakty, ale – polegając tylko na swoich rozmówcach i własnej, ciągle testowanej wiedzy – fakty te na każdym kroku okazują się przeczącymi sobie i wzajem się dopełniającymi opowieściami, narracjami, które przeradzają się w mity, legendy, albo nawet w oficjalną historię.
Reporter, który traci wiarę w niezłomną moc faktów, z konieczności wychodzi poza ramy formy reportażowej. Jeśli sięgamy po "Dom" żeby jakoś ustabilizować i wzbogacić naszą dotychczasową ubogą wiedzę o Timorze, to po ostatniej stronie niechybnie stwierdzimy, że nasz wysiłek okazał się bezowocny. Nie poznaliśmy nowych faktów i nowych liczb, przeciwnie – nasza wiedza o tej wyspie i jej mieszkańcach jeszcze bardziej się sproblematyzowała, doszły nowe niewygodne pytania, a odpowiedzi wciąż brak.
Nie dotyczy to jednak grupy, którą Janiszewski dobrze zna – Europejczyków oraz tych obywateli młodego państwa, którzy wykształcili się w Europie i po odzyskaniu niepodległości (w czym oczywiście nie uczestniczyli) wrócili, aby sprawować nad wyspą władzę ekonomiczną i duchową. Ta grupa, rzecz jasna, wszędzie na świecie jest taka sama i można ją z lekka populistycznie określić mianem "elity". Jeśli w jednym aspekcie opowieść Janiszewskiego przypomina udręki Bardamu z "Podróży do kresu nocy" Celine’a, to w drugim stanowi bezkompromisowe oskarżenie Zachodu. To oczywiście nie tylko USA i Australia (wedle autora naiwnością jest sądzenie, że jakakolwiek pomoc dla Timoru wynika z dobrego serca bogatych państw pierwszego świata), to także i przede wszystkim ONZ i cały "przemysł humanitarny", które więcej psują i mącą niż pomagają. To również nowe, skorumpowane rdzenne elity – zapomniały one jednak o swojej rdzenności, tak jak zapomniały języka, jakim się posługiwały, zanim wyjechały z wyspy, aby przeczekać wojnę. Zamiast tego z powrotem narzucają mowę byłych kolonizatorów.
"Portugalski służy umocnieniu porządku, który był tu przed Jawajczykami [czyli Indonezyjczykami], służy umocnieniu siedmiu wielkich rodzin, do których należy ponad dziewięćdziesiąt procent uprawnej ziemi na Timorze. Umacnia władzę tych, którzy przyjechali po odzyskaniu niepodległości z walizkami pieniędzy. […] W ten sposób cała wyspa […] staje się wewnętrzną kolonią, gdzie większość ludzi nie rozumie języka władzy. To dla władzy jest wygodne, bo przecież i tak tamci to ciemna, niewykształcona, dzika i skora do przemocy".
Lektura "Domu" nie należy do najłatwiejszych. Autor-narrator, aby uniknąć wrażenia nadmiernego "subiektywizowania" swojej perspektywy, pisze w trzeciej osobie, bez posiłkowania się zaimkami. Początkowo niezwykle to irytuje, kiedy nie wiadomo czy mówi „on”, czy – na przykład – jakiś przedmiot fizyczny, o którym była mowa w poprzednim zdaniu. Równie nieprzyjemna jest maniera nadużywania wyrazów i zwrotów miejscowego języka. Autor ma naprawdę spore mniemanie o swoich czytelnikach, jeśli sądzi, że zapamiętają oni mnożące się obce słowa, takie jak "ojek", "labele", "lulik", "warungu", "kulu jaka" itp. Jednak mimo tych pobocznych trudności, lektura okazuje się cenna. To, co opisuje Janiszewski, nie pozwala na obojętność. "Dom nad rzeką Loes" pozostaje w pamięci, tkwi tam, uwierając nasze dobre samopoczucie jak przewlekła choroba.
Autor: Jakub Nikodem, marzec 2014
Mateusz Janiszewski
"Dom nad rzeką Loes"
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014
seria: Reportaż
wymiary: 12,5 x 19,5 cm, liczba stron: 160
okładka: twarda, foliowana i lakierowana
ISBN: 978-83-7536-701-0
czarne.com.pl