Fragment opowiadania opublikowany w miesięczniku "Twórczość", marzec 2008
Mariusz Sieniewicz
DZIENNIK OKULISTY
[...]
10 marca 2007
Sytuacja rozwija się dynamicznie jak wiosna za oknem - zbzikowana, przedwczesna, z dziurami ozonowymi w płaszczu nieba, przez które słońce wypala swe piętno. Oswajam się ze zmiennością spojrzenia. Leżę w łóżku, obserwuję, notuję, by nie pominąć żadnego szczegółu. Nie ma dla mnie ratunku i cieszę się tą magmą innego widzenia jak dzieciak. Widzę dosłownie i przenośnie. Widzę wzniośle i podle. Trudno rozdzielić metaforę i konkret.
Ściana z oknem układa się w wylewną postać batiuszki, który odgarnia firankowe włosy i promienieje w prostokątnej framudze. Batiuszka chwyta za kaloryfer, gra na nim jak na akordeonie. Kołdra natomiast jest kalafiorem, lampka nocna - muchomorem. Gdy wstaję z łóżka, lampka porzuca powłokę grzyba, na stoliczku krągli się turban sułtana. A garść długopisów w przyborniku to strzelające tuszem kałasze. Słuchawka telefonu tworzy dwie odwrócone wieże meczetu. Gumka Staedtleter jest białym turystą, pewnie Angolem, a temperówka - Japońcem. Opinia publiczna Japonii i Anglii wstrzyma oddech, a świat cały zobaczy, co zaraz nastąpi. Jesień średniowiecza z Pulp fiction to ledwie łaskotka. Świat cały, czyli: zmięta chusteczka, spinacz, pinezka.
Nieoczywista widzialność pokoju przyjmuje rozochocone kształty. Zdumiewa, uczy pokory. Raz cieszy, raz wprawia w zakłopotanie. Reprodukcja Krzyku Muncha to wesołe wołanie krasnala. Na falującej podłodze dryfuje łódka-kanapa. Juka wypuszcza niezliczone wędki. Zwisają nad wodą, śledząc spławiki swych cieni. Z pnia juki dochodzi wołanie wędkarza: "Podbieraj, podbieraj, bo zerwie się szczupak!" "To płotka, pacanie, naszpikowana benzoesanem!" - odpowiada nie gorszy znawca.
Umęczony dramaturgią wędkarstwa, przeglądam gazety. Nagłówki, niczym apokaliptyczni jeźdźcy, galopują przez szpalty, wszczynając wojny i burdy, epidemie, klęski, przekręty. Aż do działu sportowego, gdzie nie omieszkały dokonać pogromu rękoma kiboli Leśnika Nowe Ramuki, "skuć mordę sędziemu i rozjeb... autobus drużyny gości" (cytuję z pamięci zacytowane w gazecie słowa świadka rozróby).
Dwudziesta pierwsza czterdzieści trzy. Że wieczór, nie świt, że pierwszy zaśpiewa słowik, a później dopiero skowronek, orientuję się wyłącznie dzięki zegarkowi. Bo wieczór może być zamglonym popołudniem. Popołudnie - świtem zawieszonym na jaśniejącym obłoku, a noc - panną młodą z białym welonem. Pory dnia są chędogim kameleonem, który płodzi maskujące kolory.
Zastanowiły mnie ostatnie zdania. Gołąb, wróbel, owszem, fruwa tego pełno po mieście, na dachach starych kamienic wije gniazda, na parapetach sra bez umiaru. Ale skąd mi się wzięły szekspirowskie ptaki? W kontekście czasu świadczą o potędze cytatu i człowiek leci mistrzem ze Stratfordu. Ciekawe, czy oczy cytują minione obrazy, parafrazują przeszłe widoki, naznaczając nimi obecną widzialność?
Przed snem - cztery krople systane, po dwie do jednego oka. Neomycyna na brzegi powiek. Muszę zatrzymać bakteryjną syntezę białka. Płakać, nie płakałem. Ożył we mnie twardziel. Taki domowy John Rambo i Arnold-terminator, których łatwiej wymyślić niż zobaczyć, a po wymyśleniu - prawdziwie doświadczyć.
Pidżama w łazience to wychudzony więzień, który stracił głowę dla wytęsknionej wolności. Wskoczyłem w nią niczym w drugie wcielenie i poczułem się bezsennym więźniem łóżka, kołdry, poduszki. Przyszedł sen. Miał wygląd klawisza. Zachrobotał ciężkimi kluczami i otwarła się klaustrofobiczna cela zimnych obrazów.
11 marca 2007
Oczy. Wystarczy je spuścić z oka jak psy z łańcucha. Wypatrzą wszystko, wszystko przerobią na własną modłę, ustawią w sobie dogodnym świetle. Nie tylko to, co widzą, ale i tego, co widzi.
Dzisiaj przyoblekłem się w postać słonia. Machałem figlarnie ogonkiem, trąbą przywierając do talerza z twarożkiem. Kuchnia przyjęła barwy srebrzyste, porcelanowe. Para z czajnika unosiła się girlandami klejnotów, kuchenkę i zlewozmywak zasklepiły dwie kryształowe muszle. Od świtu do zmierzchu byłem elefantem oddanym swojej samotni. Uszami robiłem wiatr. Wiatr poruszał żyrandolem, firanki przywierały do szyby. Co jakiś czas wbiegałem znienacka do pokoju, płosząc najdziksze zwierzęta. Stół-lew najpierw zjeżył obrus, ale zaraz zrzucił koronę-dzbanek z kwiatami i rozpłaszczył się pokornie pod baobabem szafy. A pantera zastygła na konarze półki ze zwisającym sztywno wahadłem. Wąsiki znieruchomiały, pokazując nastroszoną trzecią za piętnaście. Zatrzymana godzina była jej porą lunchu, a dla dwóch zjedzonych surykatek-kapci - początkiem odkrywania zaświatów.
W mieszkaniu nawoływała się dzika Afryka. Łowiłem uchem jej ryki, wycia i dźwięki. Do pracy nie poszedłem. Wolałem pozostać słoniem. Szpital zbrzydł kompletnie w obliczu tak brzemiennych przemian. Zresztą, w niedzielę niewiele się dzieje. Nałgałem rudej, że piszę niezwykle ważną dysertację i potrzebuję kilku dni urlopu. Przekazała ordynatorowi. Jakby robił trudności, miała dzwonić. Telefon milczał, ordynator łyknął łgarstwo.
12 marca 2007
Czy od zeza można zwariować, od oczopląsu popaść w obłęd? Bez nerwów, spokojnie. Jest zdrowy na ciele i umyśle. Ślepy by dostrzegł, że los obdarzył mnie niespotykaną zdolnością. Zaczynam kochać to rozprężenie wzroku.
Jak siatkówka odchodzi od gałki ocznej, jak biała laska ślepca rozszczepia się na las wiązek świetlnych, prowadzących do celu, tak ogląd świata rozwarstwia się, a każda warstwa niesie coraz to nowsze, zniewalające obrazy. Rzeczywistość ma niewyczerpane pokłady. Odkrywam je w każdym momencie patrzenia. Zagarnia mnie wielokształtna fala i wrzuca do brzucha ciężarnego oka. Ono rodzi światy, a horyzontalne i wertykalne obrazy pozwalają mi uczestniczyć w nieskończenie wielu wariantach jednego bytu.
Przez judasza śledziłem sąsiadkę. Była ślimakiem z domkiem na plecach w postaci pękatej siatki. Ślimak wystawiał dwa różki bagietek, badał ostrożnie przestrzeń, wiedział, gdzie poręcz, a gdzie ściana ze śliską lamperią. Podziwiając ślimaczą wędrówkę, zrozumiałem, że egzystencja jest cienką wiecznością, pokrojoną na grube plastry chwil i momentów. Kto zbierze je w jedno, doświadczy prawdziwie życia. Solipsyzm? A kto się odważy powiedzieć to ślimakowi-sąsiadce?
Teraz też ciekawie. Mebel, zwany dotychczas biurkiem, jest kościstym facetem o sosnowej cerze. Podszedł do mnie na czworakach i wyprężył plecy. Robię przez kartkę błękitne tatuaże. Litery układają się w smoki i węże. A facet zapragnął jeszcze kotwicy. Proszę, oto kotwica. Jeszcze zygzak, piorun, coś jak błyskawica. "Wracaj, dopiero marzec" - krzyknąłem za nim, gdy włożył moje kąpielówki i obwieścił, że idzie na plażę wyrywać laski. Na próżno. Trzaśnięcie drzwiami i tyle go widziałem.
Przyszło mi na myśl, że pisarze, ci prawdziwi, czyli dawno umarli, ze słów czynili tatuaże na duszach swych czytelników. Bombastyczne odkrycie, ale niech zostanie, nie podważę go ironicznym przytykiem.
14 marca 2007
Widzialność - rozedrgana, pulsująca, naga i zagadkowa. Nieprzebrana i nieoczywista. Widzę, więc jestem kwitnącym spojrzeniem świata. Widzę, więc kwitnę pod bacznym okiem świata.
Wskoczyłem do wanny, ocierając się lekko o bizantyjskie rafy ciepłego morza. Delfin musnął mnie gąbkową płetwą. Na samym dnie spał prysznic - wąż morski z cętkowaną główką. Obok przepłynęła bąbelkowa ławica. Na powierzchni dwa ręczniki frotté tańczyły na wieszaku niczym Tahitanki. Jedna zaprosiła do salsy, kręcąc się wokół mego ciała. Aż zwilgotniała od tego tańca.
Umywalka oderwała się od ściany. Zmieniona w skorpiona ruszyła przez wydmy podłogi. Skorpion grzechotał ogonem - postawionym na sztorc kurkiem kranu, z którego kapnęła kropla jadu. Nie czułem lęku. Byłem oczarowany.
To się nazywa wolność! To tak wygląda spazm widzialności, spazm nierealny!
[...] Podpisano: Jerzy Kwiecisty.
Mariusz Sieniewicz
© by "Twórczość" 2008