Zdarzenia przedstawione przez Kazimierza Orłosia w "Domu pod Lutnią" opisane są z punktu widzenia kilkuletniego Tomka. Aresztowanie przez ubowców jego ojca sprawiło, że syn trafił pod opiekę dziadka – zawodowego wojskowego, oficera kawalerii, podpułkownika Józefa Bronowicza. Po klęsce kampanii wrześniowej trafił on do niemieckiego oflagu, w którym spędził resztę wojny.
Po powrocie do domu, nie mogąc się pogodzić z kąśliwymi uwagami żony – "Śmieszni byliście z tą waszą kawalerią. Z końmi na tanki? Jak papierowi żołnierze!" – wyjechał z Warszawy. W realiach pojałtańskich porządków nie widział zresztą miejsca dla siebie w stolicy.
Pułkownik Bronowicz osiadł więc na Mazurach i rozpoczął nowy, pionierski etap życia. Zajął się prowadzeniem gospodarstwa wykupionego od miejscowej wdowy, która z dawnych Prus Wschodnich wyjechała wraz z dziećmi do Niemiec. W tej to właśnie mazurskiej wsi Lipowo pojawił się nagle syn jego córki, Joanny. Wnukowi, który rozpaczliwie nie chciał się rozstać z rodzinnym domem, dziadek zaproponował dżentelmeński układ - po tygodniu sam zdecyduje czy zostaje, czy wraca do Warszawy.
Pod okiem doświadczonego kawalerzysty chłopiec rozpocznie naukę jazdy konnej. Dni wypełnią mu też spotkania z rówieśnikami i starszymi kolegami – pierwsze wyprawy łódkami, emocje wędkowania, kąpiele w rzece i jeziorze, zimą zaś kuligi i jazda na łyżwach. Spodoba mu się szkoła z nauczycielami, którzy te same zdania będą powtarzać po polsku i po niemiecku.
Konglomerat narodowościowy i językowy dodatkowo pogłębiony tu został przez powojenny przymus przesiedleń na Mazury Ukraińców. Bez względu jednak na te czy inne sympatie lub animozje, autor rację przyznaje zawsze ludziom zwyczajnie porządnym i do gruntu uczciwym.
Godna postawa i szlachetne postępowanie pułkownika sprawia, że spotyka się z szacunkiem miejscowych i odbiera wiele dowodów sympatii. Znajdzie nawet miłość, jakiej nie zaznał w rodzinnym domu, o wiele odeń młodszej Mazurki Urszuli. Jej córeczka Zuzi, której tata, Polak, przepadł gdzieś w wojennej zawierusze, szczególnie będzie adorować wnuka kawalerzysty:
Tomek znalazł pod choinką niepodpisaną paczuszkę. Oglądał, obracał, nie wiedząc, komu ma dać. Zuzi odczekała chwilę: "– To dla ciebie. Ode mnie". W środku była szyszka.
Ani się Tomek obejrzy, gdy minie nie tydzień, lecz kilka lat. Niespodziewana perspektywa powrotu z mamą do Warszawy okaże się dlań równie trudna, jak wcześniej jej opuszczenie.
Kazimierz Orłoś akcję swojej powieści umieścił w zgoła sielskiej scenerii. W enklawie spokojnego życia, prowadzonego zgodnie z naturą. Swoboda bohaterów bywała tam wciąż jednak poddawana brutalnym konfrontacjom.
Butne, bezprawne posunięcia funkcjonariuszy nowej władzy, z obcego, moskiewskiego nadania, przegrywały w bezpośrednich starciach z mądrością, odwagą i opanowaniem przedwojennego polskiego oficera. Makiaweliczny koncept pozwolił mu nawet ukrócić barbarzyńskie praktyki rozpanoszonych ubowców, prujących z pepesz do jeleni podczas ich godów.
W rozmowach toczonych przez bohaterów autor porusza też bez ogródek problem zapętlenia naszej ojczyzny w tragedię dziejowych paradoksów.
Jesienią trzydziestego dziewiątego Niemcy i Rosjanie prowadzili wymianę jeńców polskich. Ci ze wschodu, jeśli chcieli, mogli iść do sowieckich obozów. Urodzeni na zachodzie – wybrać stalagi niemieckie. Przez most na Bugu, panie pułkowniku – opowiadał Jerzy Wojnicki – szliśmy na zachód, a oni na wschód. Jedni i drudzy, mijając się, pukali palcami w czoło. No i kto miał rację?
O klasie książki Kazimierza Orłosia świadczy też jej stonowany, ale jakże wymowny język. Giętka, przesycona subtelnymi odcieniami polszczyzna. W trafnych, zmysłowych opisach przyrody czy w obrazowaniu ulotnych emocji, autor zdaje się nie mieć sobie równych:
Dalej rzeka ginęła za zakrętem. Pachniało wodą, wilgotnym piaskiem i czymś, co trudno byłoby nazwać. Może tak pachnie cień?
Przez gałęzie olch przeświecało słońce. Wydawało się, że jasne plamy popłyną rzeką dalej.
W pokoju pachniało zdmuchniętym knotem. Tomek wracał na sofę, zasypiał szybko pod uchylonym luftem.
Tak się pisze książki. Trzeba tylko być – bagatela! – Kazimierzem Orłosiem…
Kazimierz Orłoś
"Dom pod Lutnią"
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012
145 x 204 mm, ss. 332, oprawa miękka
150 x 215 mm, ss. 332, oprawa twarda
ISBN: 978-83-08-04900-6 – oprawa miękka
ISBN: 978-83-08-04906-8 – oprawa twarda
www.wydawnictwoliterackie.pl
Autor: Janusz R. Kowalczyk, lipiec 2012