Parę miesięcy temu grupa autorów, w której była też Katarzyna Tubylewicz, opublikowała na łamach "Gazety Wyborczej" apel pod znamiennym tytułem "Alice Munro nie miałaby u nas szans", w którym, ubolewając nad skandalicznie niskim poziomem czytelnictwa w Polsce (do nieprzeczytania ani jednej książki w roku przyznaje się jakieś 60% społeczeństwa), zarzucali literackiemu światkowi snobizm i elitaryzm, każący z nieukrywaną pogardą patrzeć w kierunku tzw. literatury popularnej. Przekonywali, że pomiędzy arcydziełem i chłamem produkowanym tylko dla zysku jest miejsce – w Polsce wciąż pustawe - na porządnie skonstruowaną i dającą do myślenia literaturę środka, przystępną i atrakcyjną dla szerokich rzesz czytelników.
Oto i ona. "Rówieśniczki" mieszkającej od kilkunastu lat w Szwecji tłumaczki, dziennikarki i byłej dyrektorki Instytutu Polskiego w Sztokholmie, to bardzo dobrze wykonana i skonstruowana powieść obyczajowa: gorzkawa, pozbawiona sentymentalizmu, oparta na wyrazistych postaciach. Jak mówi autorka:
W literaturze, zwłaszcza polskiej, mamy dużo więcej skomplikowanych i niejednoznacznych portretów mężczyzn niż kobiet. Dlatego w moich powieściach jest dokładnie na odwrót.
W "Rówieśniczkach" mocnych bohaterek jest dokładnie trzy: Sabina, Joanna i Zofia. To przyjaciółki z dzieciństwa/wczesnej młodości, którym właśnie stuknęła czterdziestka i które zaliczają wyciągające na wierzch rozmaite zadry i traumy z przeszłości spotkanie po latach. Spotkanie, dodajmy, na ciekawym, "obcym" terytorium, czyli w Sztokholmie, w którym jedna (Joanna) chwilowo pomieszkuje z mężem dyplomatą, a druga (Zofia) zdążyła już zapuścić korzenie.
Określenie "przyjaciółki" to zresztą w ich przypadku bardziej zwyczajowa formuła niż odzwierciedlenie stanu faktycznego, bo tym, co najmocniej je łączy jest dosyć toksyczny splot wspomnień dawnej bliskości i całkiem żywej wzajemnej niechęci.
Bardziej niż "przyjaciółkami" są właśnie "rówieśniczkami": kobietami w tym samym wieku, których życie potoczyło się w różnych kierunkach. Sabina to typ krwiożerczej katofundamentalistki, dziennikarki poczytnego katolickiego magazynu dla kobiet, której właśnie zawala się pieczołowicie konstruowane latami życie "idealne" (przyczyn proszę szukać na własną rękę w "Rówieśniczkach"). Joannie przypada rola potulnej, sfrustrowanej żony dyplomaty-karierowicza, odnajdującą własną przestrzeń dzięki romansowi z młodszym facetem, którego jednak trochę się wstydzi, bo jest dużo młodszy i pochodzi z Tunezji. Trzecia z nich, Zofia, która teraz jest już "zeszwedczoną" Sofią, na pozór najbardziej wyemancypowaną z całej trójki, ucieka z kolei przed upiorami polskiej emigracyjnej przeszłości w szwedzkość i małżeństwo z zamożnym feministą z wyższej klasy średniej.
Wszystkie trzy to twarde graczki. Trochę konformistki, trochę kobiety bez wyjścia, walczące o własną przestrzeń w układach-pułapkach. Pozostające w patriarchalnych związkach z mężczyznami (Joanna) albo duszące się w meandrach politycznej poprawności (Zofia/Sofia). Żadna z nich nie daje się słodko polubić, można je za to zrozumieć. Kinga Dunin napisała o nich, że "każda z nich w jakimś sensie jest, musi być, hipokrytką, żeby utrzymać się na powierzchni". Hipokryzja jest jednak ich świadomym wyborem, mniejsze i większe "oszustwa" (głównie przed samymi sobą) – sposobem, by niesprzyjającemu, urządzonemu przez mężczyzn światu, narzucić, choćby cichaczem, własne warunki gry. Dzięki temu, że autorka nie traktuje ich w białych rękawiczkach, bohaterki "Rówieśniczek" są postaciami mocno intrygującymi. Tubylewicz ma rację, że mało jest w polskiej literaturze takich niejednoznacznych kobiecych portretów, więc choćby z tego powodu lektura jej powieści to prawdziwa przyjemność. Frajda płynie też z dobrze skonstruowanej intrygi, dzięki której "Rówieśniczki" połyka się jednym haustem.
Łapczywy haust pozostawia jednak po sobie gorzki posmak. "Rówieśniczki" to – przy całym ładunku satyry, którą w sobie mieści - powieść pop z gatunku biczujących. Ambasada, czyli "polska wyspa" w Sztokholmie, wokół której kręci się akcja, to bagienko, z którego lepiej wiać jak najdalej, choćby i w podrabianą szwedzkość. Rządzą tu układy z innej epoki, moherowe baby z polskich sklepów i mocno tradycyjne, zakrapiane wódą męskie sztamy. Bohaterki i bohaterowie siedzą na traumach z przeszłości, zarówno tych domowych, związanych z tradycyjnym wychowaniem, jak i politycznych (czyj ojciec był ubekiem, czyj działał w Solidarności?). Na emigracji prześladuje ich kompleks polskiego hydraulika i sprzątaczki.
Nowe - uosobione przez świetnie przygotowanych merytorycznie, ale "słabych psychicznie" młodych pracowników, trzęsących portkami i spódnicami przed szefostwem – ma póki co słabe szanse na to, by się przebić. Jest co prawda światełko w tunelu (patrz scena, w której strachliwa Małgorzata Miałkon odpyskowuje wreszcie przełożonemu), ale długo to jeszcze potrwa, zanim stare i rozpanoszone ustąpi mu na dobre miejsca.
Świat "Rówieśniczek" – mimo realistycznej konwencji – to w dużej mierze rzeczywistość wyostrzona, wykrzywiona w krzywym zwierciadle, pojechana. Zyskuje na tym ostrze społecznej satyry, tracą bohaterowie, którzy momentami wydają się kukiełkowi, nieco zbyt karykaturalni. Tyczy się to zwłaszcza męskich postaci (pseudosamce alfa albo pocieszni idioci), które, zgodnie z zamysłem autorki, tym razem musiały ustąpić miejsca rozbudowanym i wielowymiarowym portretom kobiet. Jednak nawet główne bohaterki wydają się czasem zbyt "ekstremalne", zwłaszcza, jeśli chodzi o postać twardogłowej Sabiny, która w swojej determinacji i okrucieństwie wydaje się momentami niemal robotem.
Z drugiej strony, łatwo tę krytykę obrócić w argument na korzyść powieści Tubylewicz. "Rówieśniczki" to bowiem po prostu powieść z pazurem i właśnie tu tkwi ich moc i urok. Jeśli tak miałyby wyglądać wszystkie “popularne” owoce, które przyniesie manifest z “Wyborczej”, prosimy o jeszcze.
Autorka: Aleksandra Lipczak, maj 2014
Katarzyna Tubylewicz
"Rówieśniczki"
Wydawnictwo: W.A.B., Wydawnictwo
ISBN: 978-83-280-0911-0
Data wydania: 09-05-2014
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 304