Autorski scenariusz Kościelniaka nie utrzymuje wyporności przez ponad 160 minut: zaproponowana przez autora historia jest na to zbyt słaba. Szkicowa konstrukcja musicalu broni się jednak nieco w zestawieniu z charakterem pierwowzoru. W istocie oglądamy nie tyle adaptację fabuły któregoś z zeszytów o Żbiku, ale wprawienie w ruch samej formuły komiksu: nad sceną góruje komiksowy "pasek" z opisem sytuacji czy charakterystycznymi dla tego gatunku onomatopejami; bohaterowie i bohaterki mają "komiksowe" make-upy z wyrazistymi kreskami, komiksowa jest też scenografia (autorstwa Anny Chadaj), która przypomina "okienka" z rysunkowych historyjek i która jest rodzajem mapy myśli wokół hasła "PRL"; widnieją na niej bowiem ikony Polski Ludowej, jak szyldy "Peweksu" i "Społem", kartka na żywność, reklama Polo-Cockty, znak przystanku autobusowego (czerwone "A" wpisane w żółte kółko) itp. Ale "Kapitan Żbik i żółty saturator" w ogólnym wydźwięku nie wykracza poza ową płaską i niezbyt ciekawą dziś nostalgię za czasami socjalizmu. W przedpremierowych wywiadach Wojciech Kościelniak zwany "królem polskiego musicalu" o kapitanie Żbiku mówił ciekawie, tj. jako o kulturowym fenomenie o niejednoznacznym wydźwięku – Żbik był bohaterem, ale bez supermocy; obiektem podziwu, a jednocześnie częścią bezwzględnego aparatu państwa.
Rzeczywiście taka krytyczna, zdystansowana rewizja bohatera peerelowskiej wyobraźni mogłaby być tutaj ciekawym punktem wyjścia. Dzisiejsza recepcja tej postaci – czy w ogóle stosunku do okresu PRL-u – porusza także interesującą na wielu poziomach kwestię pamiętania, a raczej napięcia między pamięcią (subiektywną, barwną, nieciągłą) i historią (oficjalnymi, udokumentowanymi faktami). Musical z Teatru Syrena ani na moment nie wykracza poza status prostej, mieszczańskiej rozrywki, która wprawdzie często bywa niegroźna, czasem jednak obnaża swoje szpetne (w tym przypadku: seksistowskie) oblicze.