Fragment opowiadania opublikowany w miesięczniku "Twórczość", październik 2007
Janusz Koryl
LATAWCE
[...]
Szaliki
Dom Pomocy Społecznej w Ulęgałkach znajdował się w lesie, otoczony wysokimi drzewami niczym chata Baby Jagi. Piętrowy budynek przypominał swym wyglądem niewielki hotelik, którego pensjonariusze nie byli jednak przypadkowymi turystami, ale ludźmi, których życie z każdym dniem zbliżało się do punktu, gdzie wszystko się wyjaśnia jak niebo po ciemnej nocy, a każde pytanie znajduje odpowiedź.
W leśnym DPS-ie przebywało dwadzieścia osiem osób, ale ta liczba zmieniała się każdego właściwie tygodnia. Przyjmowano nowych mieszkańców, często chorych i niedołężnych, wykreślano tych, którym śmierć zamykała na zawsze powieki. Wszystko wirowało jak w kalejdoskopie. DPS w Ulęgałkach przypominał lotniczy terminal, w którym pasażerowie cierpliwie czekają na odlot w jednym tylko kierunku: do nieba. I to z biletem tylko w jedną stronę.
Dyrektorem domu pomocy społecznej był Antoni Kulesza, brodaty sześćdziesięciolatek, który niejedno już widział i niczemu się nie dziwił. Bo czy można się jeszcze czemuś dziwić, gdy się widziało tak wiele, jak Antoni Kulesza? Ot, chociażby takiego Władysława Szwaję, prawie stuletniego starca, który wyznaczył sobie godzinę śmierci, i to co do minuty.
Dzień wcześniej pożegnał się ze wszystkimi mieszkańcami i pracownikami DPS-u. Jeździł Szwaja na inwalidzkim wózku od pokoju do pokoju i mówił, że chce się pożegnać, bo jutro umrze. Różnie reagowano na słowa staruszka. Niektórzy kręcili kółka na czole, sądząc, że Szwaja zwariował. Bo niby jak można przewidzieć swoją śmierć? Przecież to nie rozkład jazdy autobusów ani nie program telewizyjny, w którym Wiadomości są jak zwykle o 19.30, a Teleexpress o 17.00. Ale Szwaja wiedział, co mówi. Pożegnał się, a jakże, również z dyrektorem.
- Znudziło się już panu, panie Władysławie, na tym świecie? - zapytał Kulesza, patrząc w oczy staruszka, w których niebo wypłowiało do cna.
- Chętnie bym jeszcze popatrzył na drzewa, wystawił twarz do słońca, zakurzył papierosa - mówił Szwaja - ale śmierć zapisała mnie już w swoim kalendarzu.
- Jak to zapisała? - zdziwił się dyrektor.
- Śmierć, panie dyrektorze - odpowiedział starzec - jest zawsze punktualna. Jak szwajcarski zegarek. Jeśli wyznaczy nam randkę na osiemnastą, to żeby nie wiem co się miało dziać, pojawi się na czas, jak amen w pacierzu. A mnie wyznaczyła spotkanie jutro o dziesiątej rano.
- Dziwne pan rzeczy opowiada - powiedział Kulesza, sądząc, że Szwai pomieszało się w głowie.
- Zobaczy pan jutro, że mam rację - w głosie staruszka słychać było niezachwianą pewność.
Dyrektor pokręcił z niedowierzaniem głową i wrócił do swych codziennych zajęć.
Następnego dnia rano Szwaja zjadł jak zwykle śniadanie, założył białą koszulę, krawat i czarny garnitur, na nogi wsunął czarne półbuty i usiadł przy stole. Dyrektor zapukał do jego pokoju.
- Proszę - odezwał się Szwaja.
Był kwadrans przed dziesiątą.
- Pan to poważnie z tym umieraniem? - zapytał Kulesza, wciąż nie dowierzając.
- Jak najpoważniej - powiedział staruszek i spojrzał na zegar wiszący nad łóżkiem.
- A więc o dziesiątej? - upewnił się dyrektor.
- Tak jest, o dziesiątej - potwierdził Szwaja, po czym wstał z krzesła i położył się w łóżku. - A teraz proszę mi nie przeszkadzać - poprosił staruszek i zamknął powieki.
Widok był dosyć zabawny, ale dyrektorowi wcale nie było do śmiechu, gdy zobaczył, jak Szwaja czeka na śmierć. Dyskretnie wycofał się za drzwi, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Czyżby stary zwariował? Niewykluczone.
Odczekał na korytarzu piętnaście minut i pięć po dziesiątej zapukał ponownie. Nikt mu nie odpowiedział. Zapukał jeszcze raz, mocniej, natarczywiej. Cisza. Nacisnął klamkę i wszedł do pokoju. Szwaja leżał w łóżku i nie oddychał. Dyrektor dotknął jego czoła. Było zimne jak lód.
Od tamtej chwili Antoni Kulesza niczemu się nie dziwił. A Szwaję pochowano na miejscowym cmentarzu, w czarnym garniturze i czarnych półbutach, w które się wystroił na randkę ze śmiercią.
Tego roku wiosna przyszła trochę wcześniej. Zazieleniły się drzewa, zakwitły pierwsze kwiaty, ptaki śpiewały jak oszalałe. Na tarasie, zagłębiona w fotelu, siedziała pani Weronika, osiemdziesięciopięcioletnia kobieta, zwana przez wszystkich Babcią. Babcia lubiła, kiedy się do niej w ten sposób zwracano. Obok stała Agata, młoda opiekunka. Przykryła kocem plecy pani Weroniki, która robiła na drutach żółty włóczkowy szalik.
- Znów robi pani ten szalik dla syna? - spytała Agata, choć dobrze znała odpowiedź.
- A robię, robię - odparła Babcia. - Muszę o niego dbać. Tak często się przeziębia.
I chociaż synowi pani Weroniki nie groziło żadne przeziębienie ani nawet grypa, bo nie żył już od czternastu lat, Babcia wiedziała swoje. Ciągle dziergała te swoje szaliki, wyczekując syna, który nie przyjeżdżał.
- Na pewno ma dużo roboty. Jest bardzo zajęty - usprawiedliwiała go w duchu, odsuwając od siebie prawdę.
A prawda była nadzwyczaj prosta. Rafał Soliński, syn pani Weroniki, zginął w wypadku samochodowym. Czołowe zderzenie jego toyoty z ciężarową scanią przeniosło go tam, gdzie marki aut nie mają żadnego znaczenia. Pani Weronika straciła jedynaka, ale nigdy nie pogodziła się z tym faktem. Dla niej Rafał cały czas żył, a to, że jej nigdy nie odwiedzał, tłumaczyła sobie po swojemu. Po prostu był zajęty, ale na pewno o niej myślał. Tak, tego była pewna bez cienia wątpliwości. I właśnie dla syna robiła te żółte szaliki, które wkładała potem do szafy, jeden obok drugiego, jakby chciała je wręczyć synowi wszystkie od razu, dwadzieścia osiem szalików wydzierganych z włóczki, którymi można by owinąć nie tylko szyję Rafała, ale przynajmniej kilka wysmukłych drzew w lesie.
- Na pewno ten szalik spodoba się synowi - powiedziała młoda opiekunka, stojąc za plecami pani Weroniki.
Babcia uśmiechnęła się do Agaty i oznajmiła:
- Tobie też zrobię taki, tylko różowy.
- Naprawdę? - ucieszyła się opiekunka, jakby na nic innego od lat nie czekała.
- No jasne. Najpierw jednak muszę skończyć ten żółty dla mojego syna.
Sytuacja ta powtarzała się z tygodnia na tydzień. Babcia wciąż obiecywała Agacie różowy szalik, a następnego dnia o nim zapominała. I tak to trwało całymi miesiącami.
Te żółte szaliki śniły się Babci po nocach. Były długie jak liny alpinistów. Sięgały od ziemi do nieba. Babcia robiła je na drutach, siedząc w rajskim ogrodzie. Czasem pojawiał się Rafał, młody i silny jak dawniej. Siedział obok niej i trzymał kłębek włóczki. A szalik, który cierpliwie robiła, był coraz dłuższy i dłuższy, jakby Babcia miała nim zamiar opasać kulę ziemską.
Dyrektor Kulesza znał historię żółtych szalików, bo był dyrektorem nie od parady. Znał osobiście każdego mieszkańca, z wieloma się nawet przyjaźnił. Dobrze pamiętał pana Romualda, byłego mistrza Polski w akrobacji lotniczej. Mógł z nim godzinami rozmawiać o samolotach. Pan Romuald znał chyba wszystkie ich tajemnice. Tłumaczył dyrektorowi, jak się robi pętlę, w jaki sposób wyjść z korkociągu, o czym należy pamiętać, wykonując beczkę. Na szafie trzymał swoje trofea: puchary, kryształy, modele samolotów. Na ścianie nad łóżkiem powiesił swój złoty medal z mistrzostw Polski. To był jego wielki dzień. Czuł się wtedy jak as przestworzy, prawdziwy władca nieba.
Do DPS-u trafił jako siedemdziesięcioośmioletni mężczyzna. Rok wcześniej owdowiał, jedyna córka zmarła na raka żołądka. Był samotny jak palec, jak śmigło samolotu. Lubił chodzić na długie spacery. Często siadał na ławce w ogrodzie i patrzył na niebo. Wracał wspomnieniami do lat, gdy siedział za sterami skrzydlatej maszyny i wywijał swoje podniebne łamańce. A teraz czuł się jak ptak zamknięty w klatce.
Dyrektor Kulesza pocieszał go jak mógł. Kazał zaprenumerować specjalnie dla niego Skrzydlatą Polskę, a na urodziny kupował mu zawsze samolocik do sklejania. I kleił pan Romuald plastikowy model. I malował srebrną farbą skrzydła. Miał w ten sposób zajęcie na kilka wieczorów. A potem, gdy samolot był gotów, znów wpadał w melancholię.
Pewnego dnia na niebie w Ulęgałkach pojawił się samolot, i to taki, jakim za młodu latał pan Romuald. Maszyna zatoczyła szerokie koło, przeleciała nisko nad lasem, a potem zaczęła się wspinać wysoko ku górze, jakby pilot chciał śmigłem samolotu przebić błękit nieba.
Pan Romuald, usłyszawszy znajomy warkot, wyszedł na taras i stamtąd podziwiał popisy pilota, który nagle zaczął kręcić lotnicze figury. Samolot posłusznie wykonywał podniebne ewolucje, a pan Romuald z głową zadartą do góry fachowo nazywał kolejne akrobacje:
- Wywrót... spirala... beczka... korkociąg... ślizg na ogon... pętla... opadanie liściem...
Mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby zapomniał o bożym świecie. Podniecony do granic wytrzymałości, wpatrywał się w wirujący samolot, który przypominał mu dawne podniebne szaleństwa. Nagle maszyna zaczęła się wspinać pionowo do góry, po czym zamarła w bezruchu, delikatnie przewróciła się na lewe skrzydło i rozpoczęła szaleńcze pikowanie w dół. Pan Romuald patrzył jak urzeczony. Znów był asem przestworzy, znów zdobywał medale, znów czuł się jak ptak szybujący między obłokami. W pewnym momencie twarz mu stężała, złapał się za serce i wolno osunął na ziemię. Samolot robił właśnie kolejną pętlę, ale pan Romuald już tego nie widział.
[...]
2006
Janusz Koryl
© by "Twórczość" 2007