Tytułowy Hotel ZNP to w debiutanckiej powieści Izabeli Tadry "pewnie najbrzydszy hotel w mieście" – zarazem jednak ma duże okna z pięknym widokiem na Wisłę, a w szufladach nocnych stolików znaleźć można kryształowe popielniczki. To właśnie w tej scenerii jak ze staroświeckiego romansu Belcia, główna bohaterka powieści, opowiada historię swojego życia mężczyźnie, z którym się tam spotkała i do którego zwraca się per "pan". Nie do końca rozumiemy, co ją właściwie z nim łączy, a w pewnym momencie zaczynamy mieć wątpliwości, czy mężczyzna w ogóle istnieje. Wydaje się to jednak nie mieć znaczenia, podobnie jak rozróżnienie, co w tej całej opowieści jest zmyśleniem, a co prawdą. Liczy się tylko głos Belci. I jej historia, snuta w ten sposób, by można ją było opowiadać bez końca. I bez większego kłopotu podejmować wciąż na nowo.
Inne głosy
Belcia jest mistrzynią opowieści. Wydaje się, że nie ma takiej niezręcznej ciszy, której nie potrafiłaby wypełnić mówieniem, przekonującej historii, której nie potrafiłaby sklecić na poczekaniu bez pomocy szkiców czy notatek. Jednocześnie jest też kimś, kto "składa się z samych pytań i wątpliwości" i kto właściwie samoistnie nie istnieje. W złożonym, pełnym zapośredniczeń i rekurencji monologu bohaterki wybrzmiewa wiele głosów – przede wszystkim głos jej matki, zazwyczaj krytyczny, a zawsze serwujący kategoryczne, nie poddane głębszej refleksji zdania. Bohaterka zastanawia się:
Skąd w niej, w mojej matce, tyle pewności i stanowczości, może są jakieś kursy dla matek, na które dostają wezwania ze specjalnej komisji macierzyńskiej, może ktoś prowadzi jakiś rejestr i klasyfikuje je, matki, pod względem talentów i predyspozycji, jedne wysyła się na kurs o nazwie tyle dla ciebie poświęciłam, całe życie, wszystko dla ciebie, a ty mi teraz tak, a inne, jak moją matkę, na fakultet ze stanowczych i twardych sądów?
Co gorsza, matka zdaje się mieć zawsze rację. Jej uwewnętrzniony w Belci głos komentuje wszystkie decyzje córki, przede wszystkim zaś te dotyczące mężczyzn. Czy może raczej brak decyzji, bohaterka bowiem wchodzi w związki niejako przypadkiem, siłą inercji, którą też w nich później trwa. Wszyscy mężczyźni z przeszłości przypominają jej obecnego, skupionego na sobie, egzaltowanego, trochę wręcz groteskowego męża Wilhelma. Nie dziwimy się więc wcale, że jej krytycznej matce zlewają się oni w jedną postać. To właśnie oni – czy może po prostu on – są jednak w życiu bohaterki najważniejsi. Belcia nie ma swoich spraw ani przyjaciółek ("od czasu, kiedy matka parzyła mnie w kark strumieniem suszarki, nie wierzę w solidarność jajników ani żadne siostrzeństwo"). Studia, praca czy wreszcie zwykła codzienność wydają się w jej opowieści zupełnie nieważnym tłem, a w każdym razie zabierają jej zadziwiająco mało czasu i uwagi. Słowem, jest kobietą, którą, jak podejrzewam, większość z nas, czytelniczek, zarzeka się, że nigdy nie chciałaby być. Jednak jeśli uznać Belcię za przerysowane ucieleśnienie patriarchalnych, odziedziczonych i bezmyślnie powielanych schematów, które wciąż funkcjonują, okazuje się figurą nie tylko przekonującą, lecz także dającą do myślenia.