Kiedy Kapeliński zaprezentował swój film na 67. MFF w Berlinie, "Butterfly Kisses" wywołało zachwyt publiczności i krytyków. Co nie może dziwić. Zrealizowany za bardzo niewielkie pieniądze obraz polskiego reżysera, imponuje bowiem odwagą, z jaką traktuje filmową formę, i subtelnością, z jaką mówi o tabu pedofilii.
Kapeliński sięga po schemat naturalistycznego dramatu społecznego, by opowiedzieć historię rozpaczliwej samotności człowieka odkrywającego rodzącą się w nim niebezpieczną fascynację.
Jego Jake (Theo Stevenson) jest zwykłym chłopakiem z osiedla. Wraz z matką (Małgorzata Ścisłowicz), Polką porzuconą przez męża-wojskowego (Elliot Cowan) mieszka na jednym z szaroburych angielskich blokowisk. Dorabia jako opiekun do dzieci, a po godzinach wraz z dwoma najbliższymi przyjaciółmi włóczy się po osiedlu, pije alkohol, pali jointy, gra w snookera w pobliskim barze i ogląda pornograficzne filmy. Często wysłuchuje zwierzeń kolegów przechwalających się swoimi pierwszymi erotycznymi podbojami. Sam mówi niewiele, a to, co chciałby powiedzieć, na zawsze musi pozostać jego tajemnicą.
Przedstawiając historię Jake’a, Kapeliński nie szuka dróg na skróty – nie usłyszymy w jego filmie łatwych oskarżeń wobec młodego bohatera, nie będzie tu tonu potępienia, ani – tym bardziej – prób rozgrzeszania. Polski reżyser nie ocenia swoich bohaterów, ale stara się zrozumieć, podejść z kamerą jak najbliżej, by dać widzowi szansę na spotkanie z prawdziwymi ludźmi.
"Butterfly Kisses" z jednej strony uderza surową, naturalistyczną fakturą, z drugiej zaś – uwodzi czułością obserwacji. Opowiadając o relacji łączącej nastoletniego chłopaka z jego rówieśnicą (świetna Rosie Day), Kapeliński opisuje ją niczym podróż przez pole minowe. Każdy gest, zbyt mocne słowo i zbyt raptowny ruch mogą doprowadzić do emocjonalnej eksplozji, zburzyć kruchą równowagę między bohaterami.