Ukazuje dzieje Czartoryskich na tle burzliwych przemian zachodzących w naszej części Europy i świata w dwóch poprzednich stuleciach: rewolucji technicznej, wojen światowych i przeobrażeń ustrojowych, kiedy to nagle zabrakło miejsca na kultywowanie ziemiańskich tradycji. Potomkom arystokratycznych rodów przyszło sobie radzić z absurdami życia w powojennej polskiej rzeczywistości, która ich warstwę skazała na nieistnienie.
Życie ziemian pokazują fotografie odkryte przez współautorkę książki w szufladach dziadków. Kryły prawdziwe skarby: dokumenty, albumy, unikatowe fotografie, pudełka negatywów, dzienniki, wspomnienia spisane przez Adama i Jadwigę Czartoryskich. Część zdjęć odzyskano z depozytów złożonych w Muzeum Czartoryskich. Barbara Caillot-Dubus, która sama para się fotografią, przyznaje, że selekcja zebranego materiału nie była łatwa.
Zaczęłam rozwijać moją pasję fotograficzną, gdy Babunia była już bardzo starą osobą. Dużo z nią o swoich projektach rozmawiałam. Zadziwiało mnie, jaki Babunia ma nowoczesny umysł i świeże spojrzenie. Gdyśmy oglądały zdjęcia, mówiła mi nie o tym, co widzi na obrazku, ale o tym, co czuje, jakie to ma znaczenie w szerokim kontekście, jakie niesie przesłanie. Opowiadała mi, że przez całą młodość towarzyszył jej aparat fotograficzny, że uwielbiała robić zdjęcia. Odbijała je na słońcu.
Jadwiga Czartoryska miała żyłkę reporterską. Oprócz fotografii rodzinnych dokumentowała przypadkowe zdarzenia, na przykład pożar lasu czy wypadki samochodowe. Jak pisze drugi współautor książki, Marcin Brzeziński:
Adamowie Czartoryscy nie zajmowali stanowisk publicznych, nie uczestniczyli w życiu politycznym, nie tworzyli wielkiej historii - tylko tę swoją małą, prywatną, rodzinną. Niemniej jednak pozostawili jedyne w swoim rodzaju świadectwo, w postaci fotografii i memuarów. Niezwykle cenny zbiór dokumentów dla badaczy i historyków obyczajowości XIX i XX wieku.
Książka została dedykowana czternaściorgu prawnuczętom Jadwigi i Adama Czartoryskich.
Wydaniu albumu towarzyszyć będzie wystawa najpiękniejszych fotografii z ich kolekcji. Otwarta zostanie w lutym w Domu Spotkań z Historią w Warszawie. Później trafi do miejsc związanych z dziejami rodziny: do Poznania, Zakopanego, Nowego Sącza, Jarosławia.
Miałem ośmiu braci i dwie siostry. Po ślubie rodziców najpierw przyszły na świat dwie córki – Maria i Anna, a następnie z rzędu dziewięciu synów, trzech z nich zostało potem księżmi. Rozpiętość wieku między moją najstarszą siostrą a najmłodszym bratem wynosiła dwadzieścia lat. Czyli w sumie przez czterdzieści lat były w domu dzieci. Najmłodszy z braci nie pamiętał np. ślubu swojej siostry, bo miał wtedy dwa czy trzy lata.
[AC]
W 1914 roku, gdy Moskale zajęli Pełkinie, musieliśmy stamtąd wyjechać. Udaliśmy się z całą rodziną do Wiednia. Wchodzimy z moją matką do hotelu. A tu jacyś młodzi państwo nas witają – to byli moi przyszli teściowie, którzy przyjechali z Frainu, leżącego jakieś sto kilometrów od Wiednia, szukać dla swojego zamku lokatorów, bo im rząd austriacko-węgierski chciał dokwaterować sto rodzin. Zostaliśmy zaraz zaproszeni do Vranova i mieszkaliśmy tam cały rok, do września 1915 roku. Moja przyszła żona miała wtedy półtora roku i była łysa jak kolano. Stadniccy mieli wówczas dwoje dzieci, potem przyszło trzecie, aż do ośmiorga.
[AC]
Dom był solidny, o bardzo grubych murach, wybudowany w XVII wieku. Na parterze sklepione sale, dobudówki późniejsze robione przez kilka pokoleń. Moi rodzice także przyłożyli się do rozbudowy. Dom miał dwa skrzydła od frontu i dwa z tyłu w kształcie litery H. W jednym ze skrzydeł mieściła się kaplica pałacowa, do której wchodziło się z salonu po kilku schodkach. Kaplica była duża, na 300 osób. Ponieważ we wsi nie było kościoła, miejscowa ludność przychodziła tutaj na nabożeństwa.
[AC]
Z jadalnego pokoju wychodziło się na dużą terasę, gdzie był klomb z trawą i rosła wielka akacja. Na południowej balustradzie ustawiony był zegar słoneczny z armatką. Czasem sypało się tam trochę prochu i nastawiało w ten sposób, by szkło powiększające w samo południe zapalało proch i armatka strzelała. Za mojej pamięci chyba raz tak zrobiono. Ta terasa była stale przez naszą rodzinę używana, tam z gośćmi piło się kawę czy herbatę, tam też myto nam głowy, by je suszyć na słońcu.
[JC]
Tatuś szalenie lubił nasze występy i kazał nam się produkować przy gościach, czego nie lubiłam, bo byłam bardzo nieśmiała. Tak samo wiele mnie kosztowało recytowanie wierszy na imieniny kogoś w rodzinie. Na Boże Narodzenie też grywałyśmy przedstawienia. Mama była reżyserem i świetnie to robiła, miała śliczny głos, wspaniale śpiewała i była dobrą aktorką. Pierwszy był "Czerwony Kapturek", potem "Jaś i Małgosia", a chyba ostatni nasz występ to była "Małgosia w górach" (ja grałam wróżkę).
[JC]
Ojciec lubił tłumaczyć, zwłaszcza chłopcom, życie lasu, jak należy w nim gospodarować, jak go kochać. To samo dotyczyło zwierzyny. Strzelało się słabe, chore sztuki. A najlepsze jelenie ojciec znał każdego z osobna i pierwszego zabił dopiero, gdy był pewien, że w lasach żyje ich dostatecznie dużo, by utrzymać racjonalną hodowlę. Co innego było z dzikami zimą, wtedy strzelało się do każdego, gdy były urządzane polowania, a czasem i latem na zasadzkę nocą, by tępić te, które robiły szkody na polach. W czasie polowania w południe wydawało się śniadanie. Zwykle jakiś bigos, ale wódeczkę ojciec skasował, bo jej picie odbierało panom siły przy wchodzeniu na górę i ustawali.
[JC]
Często po kolacji Bunia zasiadała do fortepianu i grała różne piękne pieśni, albo dla zabawy jakieś marsze i walce, a myśmy maszerowali, tańczyli lub urządzali ruchowe gry. Najzabawniejsze były wieczory, gdy z Bunią i Wujciem Biskupem (późniejszym kardynałem) graliśmy w "teli". Była to zabawa w karty, każdy miał swoją talię i musiał pozbyć się pierwszy swoich kart. Wtedy dochodziły do głosu wielkie emocje, wszyscy wrzeszczeli, zarówno młodzież, jak i starsza generacja, i zabawa była wesoła i urozmaicona.
[JC]
W 1920 roku urodził się nasz drugi braciszek, Andrzej, czyli Jędrek. Był to delikatny blondasek, pamiętam go zawsze w porteczkach, gdzie jedna nogawka zwisała niżej od drugiej, a w ręku trzymał pajdę chleba. Wyrósł na bardzo przystojnego, uroczego, szlachetnego i wysportowanego młodego człowieka, jeździł z pasją konno. Lubił popisywać się jazdą na stojąco w siodle i w ten sposób kiedyś spadł i złamał rękę. Jędrek dostał gruźlicy, a późniejsze, wymuszone wojną przebywanie w lasach i sypianie w lepiankach czy na ziemi w partyzantce, doprowadziło do tego, że jego stan się bardzo pogorszył. Dnia 4 stycznia 1945 roku Jędrek zmarł.
[JC]
Z Rimini i do Rimini jechaliśmy z Wiednia chyba trzema przedziałami, a że byliśmy bardzo liczną rodziną, to do i od granic Włoch opiekowali się nami młodzi włoscy faszyści w mundurach i czarnych furażerkach. Gdy któremuś z dzieci uciekł balon przez okno, to ów opiekun wyskoczył i złapał, a na korytarzu bawił się z nami nowo kupionym w Wiedniu biegającym nakręcanym króliczkiem Heli.
[JC]
Bardzo lubiłyśmy pannę Celę Antoniewicz, która nauczyła nas wywoływania i odbijania fotografii na słońcu. Każda z tych pań była nieco inna. Między sobą często się kłóciły, zwłaszcza o względy naszej mamy, bo tak ją kochały, że chciały być przez nią wyróżniane. Bardzo lubiłyśmy Belgijkę, młodziutką Lucie Andre, z którą z racji jej nierozwagi było sporo kłopotów, grała na przykład z nami w piłkę nożną, mając skrzep w nodze, połknęła też igłę.
[JC]
Martwiłem się, żeby przypadkiem nie odroczyli mi służby wojskowej, bo byłem chudzielec. Najgorzej, gdyby mi dali kategorię B – odroczenie służby wojskowej ze względu na stan zdrowia. Chybabym nie przeżył takiego upokorzenia. Myśmy wszyscy byli w artylerii – nas siedmiu czy ośmiu braci. Kawaleria była elegantsza, więc uważano, że ziemiańska młodzież powinna służyć w kawalerii, ale mówiło się o niej, że jest bezmyślna, a artyleria lepsza.
[AC]
W 1937 roku ożeniłem się. Dlaczego z tą, a nie z inną – oprócz osobistych wartości liczyło się to, że rodziny były podobnie wychowywane. Mnie od dziecka wpajano poczucie pewnej wyższości wsi nad miastem. Miasto to była konieczność, ale dopiero poza miastem zaczynała się przyjemna wieś. Do miasta było przyjemnie pojechać na trzy dni, na jakiś sprawdzian, żeby kogoś zobaczyć, pójść do teatru. Ale mieszkać w mieście – to nie.
[AC]
Wiosną 1942 roku przyjechaliśmy do Szczawnicy. Mój przyjazd z nadleśnictwa w Nawojowej był właściwie kierowany przez AK. Zostaliśmy wspólnie z żoną zaprzysiężeni – żona pod pseudonimem "Tuja". Ja dostałem pseudonim "Szpak", ktoś tak wymyślił, a mnie to nie przeszkadzało. Pełniłem funkcję nie dowódcy, tylko komendanta. Dowódca zajmuje się sprawami czysto wojskowymi, a komendant jest naczelnikiem administracyjnym. Głównym moim zadaniem jako dyrektora zakładu zdrojowego, jak i komendanta placówki, było bronienie ludzi przed wywozem do Niemiec i za mojego pobytu ani jeden szczawniczanin nie został wysłany na roboty.
[AC]
W jakiejś gazecie pojawił się artykuł, że książę Czartoryski, właściciel Wir, przegrał w karty w Monte Carlo jakąś dużą sumę, po czym odwrócił się się do służącego, który w liberii stał na baczność za nim, i powiedział: "Sprowadzić pieniądze, żebym zapłacił dług, robotników nie opłacać, byle tu oddać". I takie tam różne niedorzeczności. Poszedłem zgłosić zażalenie wobec redakcji gazety, że to kłamstwo, nigdy w życiu nie byłem w Monte Carlo, w kary nie grałem. Jednym słowem, mam zamiar napisać ostre sprostowanie, że wypraszam sobie takie oszczerstwa. Poradzono mi, żeby broń Boże niczego nie pisać, bo mnie od razu zamkną. Cicho siedzieć i już.
[AC]
Jak tylko przeszedłem na emeryturę, skończywszy 65 lat w 1971 roku, tośmy się zaraz przenieśli w góry, bo ja jestem góralem z zamiłowania. Kupiliśmy kawałek gruntu, wybudowaliśmy dom za pieniądze naszej córki i zięcia, cały z drzewa, z płazów na krzyż składanych, wyciętych tak, by jedno pasowało do drugiego, potem to się mchem obłożyło, żeby nie wiało – całość była chłodna w lecie, ciepła w zimie. Mur z cegieł musiałby być dwa razy grubszy, żeby taką samą izolację utrzymać. Gospodarz, który przyszedł nas odwiedzić, powiedział: "To rozumiem, to jest takie ładne, wcale nie jest miejskie. To w naszym góralskim stylu, macie ładny dom".
[AC]
Adam Czartoryski, urodzony 16 stycznia 1906 roku w Pełkiniach, zmarł 11 czerwca 1998 w Warszawie, został pochowany na Starych Powązkach. Jadwiga Czartoryska, z domu Stadnicka, urodzona 26 maja 1913 roku w Nawojowej, zmarła 28 grudnia 2009 w Warszawie, został pochowana obok męża.
Marcin Brzeziński, Barbara Caillot-Dubus
"Adam i Jadwiga Czartoryscy. Fotografie i wspomnienia"
Wydawnictwo: W.A.B., Warszawa 2013
seria: poza seriami
wymiary: 165 x 235 mm
oprawa: zintegrowana
liczba stron: 328
ISBN: 978-83-7747-962-9