Kiedy wiele lat później w norweskim talk-show Frederika Skavlana Forsyth przyznał, że pracował dla brytyjskiego wywiadu i realizował zadania w Rosji, poczułem satysfakcję. Tym bardziej, że był dla mnie ważnym autorem. Do tego stopnia, że jedna z moich szpiegowskich spraw miała kryptonim "Czwarty protokół" na cześć jego powieści.
W twoich powieściach Rosjanie są głównymi przeciwnikami polskich szpiegów. Czy Rosja jest najważniejszym kierunkiem dla polskiego wywiadu?
Zawsze nim była i zawsze będzie. Polska leży tam, gdzie leży, dlatego to się nigdy nie zmieni.
Historia naszej współzależności jest wciąż żywa. I to po obu stronach. My pamiętamy o Katyniu, Rosjanie natomiast – o zamordowaniu tysięcy rosyjskich jeńców przez hetmana Zamojskiego w XVII wieku. Takie rzeczy wciąż kształtują myślenie polityczne elit.
Warto jednak pamiętać o jednym: kto nie docenia Rosjan, ten szkodzi sam sobie.
Ty piszesz o Rosjanach z podziwem. Także o ich wywiadzie.
Bo jest najlepszy na świecie. A najlepszy wywiad jest największym wyzwaniem. Rosjanie mają najlepsze służby, a my – znakomitych szpiegów. To buduje rywalizację i kształtuje ten szpiegowski teatr, po którym poruszają się moi bohaterowie.
Jesteś rusofilem, ale pracowałeś "na kierunku rosyjskim". Jak w pracy szpiega można połączyć te dwie przeciwności?
Jestem rusofilem, podobnie jak jestem germanofilem, szwedofilem, anglofilem, hiszpanofilem i persofilem. Szpieg musi lubić świat. Wyjątek robimy jedynie dla Państwa Islamskiego.
Oficer wywiadu musi szanować i cenić inne narody. Gdyby ktoś z moich podwładnych w wywiadzie nazwał Rosjan "kacapami", a o Niemcach mówił "szwaby", natychmiast zostałby odsunięty od służby. Oficer, który nie szanuje Rosjan, nigdy nie nauczy się dobrze rosyjskiego. Nie pogada z Rosjaninem o Dostojewskim i Bułhakowie, nie zrozumie, o czym Sołżenicyn pisał w "Oddziale chorych na raka". Nie przeczyta też w oryginale "Wojny i pokoju". A bez tego nie da się zrozumieć Rosji.
Lubię Rosję. To kraj niezwykłych ludzi i wspaniałej kultury. Co nie oznacza, że odpowiada mi polityka Kremla. Ani trochę mi nie odpowiada i całe życie poświęciłem, żeby krzyżować jego plany.
W swoich powieściach często cytujesz Bułhakowa, a także bawisz się elementami zaczerpniętymi z klasyki literatury. Dlaczego?
Tych cytatów jest więcej: jest Bułhakow, Dick, Joyce... Żeby było jasne: nic nikomu nie kradnę, to tylko literacka zabawa.
Jeśli posyłam bohatera swojej powieści na trasę sprawdzeniową (trasa, na której szpieg sprawdza, czy nie jest śledzony – przyp. red.) po Dublinie, to dlaczego nie może to być ta sama droga, którą u Joyce’a spacerował Leopold Bloom? Jeśli ktoś to wychwyci, to świetnie. Jeśli ktoś zauważy, że nazwisko mojego bohatera, Virag, to po węgiersku właśnie Bloom, to mogę się jedynie cieszyć.
W moich książkach opisuję mroczne intrygi, ludzie ciągle giną albo są porywani, więc dla równowagi mogę sobie pozwolić na rodzaj literackiego żartu. Po latach wiem, że czytelnicy to lubią.
Kto najbardziej wpłynął na Ciebie jako twórcę literatury szpiegowskiej?
Frederick Forsyth, John LeCarre i Graham Greene.
Na powieściach Forsytha wydawanych przez Penguina w młodości uczyłem się angielskiego. Za komuny te książki nie były dostępne w polskich przekładach, ale można było kupić angielskie wydania kieszonkowe. Ledwie potrafiłem przez nie przebrnąć, ale tłukłem je bez pamięci.