Wiemy, że przedstawia w swej porywającej stylistycznie opowieści, podanej w formie groteskowej, z użyciem wymyślonego języka, który naśladuje sposób wyrażania się Polaka obdarzonego sarmackim podejście do świata, pokręcone losy bohatera "Witolda Gombrowicza" na przestrzeni krótkiego czasu: od odmowy powrotu na statek, który z resztą Polaków odpływał z Buenos Aires do Europy, po osiedlenie się (jeśli godzi się tak to nazwać) w nowym miejscu. Jak długo trwa akcja, dokładnie nie wiemy. Wiemy natomiast, że zaczyna się tuż przed najazdem hitlerowskich Niemiec na Polskę a kończy się, kiedy sytuacja wydaje się już być całkowicie beznadziejna: wojna wrześniowa jeszcze trwa, ale mimo buńczucznych zapowiedzi polskiego poselstwa w Argentynie, raczej nieunikniony jest (który to już raz w historii!) finis Poloniae.
Nie jest to na pewno najlepszy czas, by wymykać się z okrętu, którego pasażerowie i załoga w imię patriotyzmu wypływają w stronę Ojczyzny, bo tak nakazuje polska, odwieczna powinność. Nie jest to najlepszy czas, aby mierzyć się z polskością, która wówczas domaga się obrony, a nie renegactwa. A może jest to czas idealny, bo radykalny i dający nadzieje na ostateczne rozwiązanie dławiącego, polskiego, sarmackiego węzła, kołtuna, plicae polonicae…
Czym jest ta polskość? Zdaje się, iż język użyty w powieści nie pozostawia wątpliwości, że jest to Polska sarmacka, rycerska, napuszona i… bezradna, zmuszona (sytuacją klęski) do "stawiania się" światu. Który to świat, jak zazwyczaj, niezbyt się theatrum polskiem interesuje. Polskość to tradycjonalistyczna, patriarchalna, w której nas wychowano, w której wciąż jest obecny duch Paska czy Sienkiewicza, polskość gestów, pohukiwań, pojedynków, kuligów i… kompleksów, leczonych nieuzasadnioną niczym manią wielkości. Polak ma pokazać się światu, że jest waleczny, niezmordowany, choć… "skórę mu właśnie za gumnem łoją" i zbliża się kres.
Nic dziwnego, że cenzura komunistyczna pozwoliła na druk "zakazanego" emigranta: mało kto z krajowych pisarzy zdobyłby się aż na tak potworną i druzgocącą rozprawę z polskością opartą na sarmackich korzeniach.
Jest jednak kilka rzeczy w dziełku tym, a chyba nawet arcydziele, że porażają one swoją wnikliwością. Przede wszystkim wybór, przed którym Gombrowicz stawia swojego "Gombrowicza" w powieści. I tak samo pewien fatalizm, pewna beznadziejność, wynikła z tego, iż owe rozstanie, gwałtowne zerwanie z polskością odbywa się w języku, którego nie da się porzucić, który jest stokroć silniejszy od wszelakich zamierzeń czy działań bohatera. "Trans-Atlantyk" to pean na cześć stwarzającej mocy sarmackiego języka. Co znaczy, że od pierwszych słów w tym niezwykłym tekście widać, że projekt porzucenia raczej skazany jest na klęskę. Trzeba by zacząć mówić inaczej…
Druga kwestia to wybór, który oferuje bohaterowi nowa rzeczywistość: oczywiście może on porzucić "ojczyznę", tyle, że kiedy będzie chciał tego dokonać, będzie zmuszony (bo nie ma innej możliwości) przerzucić się na "synczyznę". Sama idea wydaje się doskonała: ojca (patriarchalizm, forma, konwencje, rutyna) zastąpi syn (młodość, bezforemność, wyzwolenie z konwencji, nowość), co mogłoby pozwolić na pozbycie się gorsetu krępującego wolność zachowania, myślenia czy postępowania. W powieści jednak jest z tym dosyć nieoczekiwany szkopuł a to głównie z tego powodu, iż rzecznik tej idei, puto Gonzalo, ma swój prywatny i mało moralnie nieskalany cel "wyzwolin", do których namawia "Gombrowicza". Celem tym jest homoseksualne rozedrganie, pobudzenie, nie dające się zaspokoić namiętności: Gonzalo, protagonista powieści, chce uwieść i zdobyć Ignasia, syna Ojcu chce uprowadzić, na zieloną łąkę by brykał, tak jak mu podpowiada jego ukazana jako pasmo upokorzeń i cierpień, acz nieunikniona chuć. Można widzieć zatem w Gonzalu symbol kultury libidalnej, napędzanej popędem seksualnym, a dodatkowo dostrzec w sposobie przedstawienia zarówno pałacu Gonzala, jak i całego jego otoczenia, opis świata ponowoczesnego: świata nadmiaru, przesytu, rozwiązłości czy, jak to się dziś mówi w pewnych kręgach, "permisywizmu".
Jaką zatem możliwość rysuje przed swoim bohaterem Gombrowicz? Czy Polak zawsze musi być między dawnymi a nowymi laty rozpięty i zawsze polskie albo, albo ma go określać? Albo – sarmacka konserwatywność spod znaku bigosu, polowania i pokazywania się, albo – nowoczesność, napędzana niską żądzą, nie przynosząca wyzwolenia tylko zniewolenie być może nawet gorsze niż "polska forma"?
Dla mnie dosyć niepokojący jest brak odpowiedzi w "Trans-Atlantyku", a na pewno mocno zastanawiający jest śmiech, który kończy powieść. W tym śmiechu jakby zatapia się opowieść, ale co to za śmiech? Katartyczny, oczyszczający czy homerycki, ten, którym śmiali się zalotnicy Penelopy tuż przed swoją okrutną śmiercią z ręki Odysa?
Jeśli to śmiech homerycki, to jest on zapowiedzią klęski i ostatecznej katastrofy.
Jeśli oczyszczający, to nic nie zostaje rozwiązane: odpowiedzią Gombrowicza jest bezradność.
Może my faktycznie jako Polacy nie mamy wyjścia i albo sarmaccy jesteśmy, albo ulegamy żądzy Wielkiego Wyzwoliciela – który budzi w nas libido, kusi rozpasaniem, prowadząc tam, gdzie chce?
A może to jest zbyt dramatyczny dylemat? Może istnieje jednak jakiś sposób "oświecenia" ciemnej sarmackości? Istnieje?
Będziemy szukać!