Powieść "Trans-Atlantyk" została wydana przez Instytut Literacki w Paryżu w 1953 roku wraz z dramatem "Ślub". W Polsce po raz pierwszy ukazała się cztery lata później w "Czytelniku".
Proza "Trans-Atlantyku" groteskowo odwzorowuje początek argentyńskiej drogi życiowej autora. Zaproszony do udziału w inauguracyjnym rejsie transatlantyku MS Chrobry dopłynął do Buenos Aires 21 sierpnia 1939 roku. Kilka dni później statek wrócił do Europy, jednakże bez pisarza.
Na kanwie "Trans-Atlantyku" Witold Gombrowicz brawurowo opisał sytuację własnego osamotnienia i odcięcia od pogrążonego w wojnie kraju, szydząc jednocześnie z pustosłowia, tromtadracji i zadufania ogółu poznanych Polaków, całkowicie oderwanych od ojczystej gleby, jak też od realiów, w jakich przyszło im żyć za oceanem. Ciętą ironię pisarza podkreśla zabieg formalny – eseistyczny charakter swojej prozy wystylizował na "sklerozę" języka barokowych diariuszy spod znaku "Pamiętnika" Jana Chryzostoma Paska: "Odczuwam potrzebę przekazania Rodzinie, krewnym i przyjaciołom moim tego oto zaczątku przygód moich, już dziesięcioletnich, w argentyńskiej stolicy".
Jednak autor "Ferdydurke" nie byłby sobą, gdyby poniechał starć z literackim dorobkiem (balastem?) romantyzmu. Nie zabrakło przeto prześmiewczo wystylizowanych odniesień do "Pana Tadeusza" i "Dziadów" Adama Mickiewicza czy "Kordiana" Juliusza Słowackiego.
Narrator, a zarazem główny bohater powieści – o personaliach autora: Witold Gombrowicz – zaczął od uporządkowania swojego statusu wojennego emigranta w Poselstwie Polskim (ambasadzie). Trafił w niej jednak na spanikowanych reprezentantów podbitego państwa, równie niepewnych swojej sytuacji jak on sam. Usiłowali podtrzymać swój status poprzez celebrację działań pozornych, co przebijało z takich choćby wypowiedzi, jak ta – posła Kosiubidzkiego:
Trzebaż Panu Dobrodziejowi jako z pomocą przyjść, bo ja obowiązek swój wobec Piśmiennictwa naszego Narodowego znam i jako minister tobie z pomocą przyjść muszę. Owoż, że to pisarzem jesteś, ja bym tobie pisanie artykułów do gazet tutejszych wychwalające, wysławiające Wielkich Pisarzów i Geniuszów naszych zlecił […] Kopernika, Szopena lub Mickiewicza ty wychwalać możesz… Bójże się Boga, przecie my Swoje wychwalać musiemy, bo nas zjedzą! […] Najwłaściwsze to dla mnie, jako Ministra, a tyż i dla ciebie, jako Pisarza.
Ale powiadam: Bóg zapłać, nie, nie. Zapytał: – Jakże to? Nie chcesz wychwalać? Rzekłem: – Kiedy mnie wstydno. Krzyknie: – Jak to ci wstydno? Mówię: – Wstyd, bo swoje! Łypnął, łypnął, łypnął! – Co się wstydzisz g…! – wrzasnął. – Jeśli Swojego nie będziesz chwalił, to kto ci pochwali?
Bohater nie uciekł jednak przed obroną biało-czerwonych barw, kiedy to czereda polskich znajomków wystawiła go do literackiego pojedynku na słowa z argentyńskim mistrzem pióra (w domyśle z Jorge Luisem Borgesem). "Bierz go, bo wstyd, bo to ich Najsławniejszy Pisarz i nie może być, żeby tu z nim Celebrowali gdy Wielki Pisarz Polski Geniusz jest na sali! Ugryź go, g…rzu, geniuszu ugryź, bo jak nie, my ciebie ugryziemy!". Rzecz w tym, że wpuszczony na salony bliżej nieznany przybysz swoimi buńczucznymi prowokacjami słownymi wywoływał niejakie poruszenie tylko do czasu – jak okazało się, że jest Polakiem, zapanowała konsternacja.
Jedynym, choć dyskusyjnym osiągnięciem Witolda z tego starcia okazała się zaoferowana mu znienacka "przyjaźń" niejakiego Gonzala, "mężczyzny co, mężczyzną będąc, mężczyzną być nie chce, a za mężczyznami się ugania". Argentyński milioner, równie wyrafinowany jak wyuzdany, wciągnął bohatera w sieć intryg, zmierzających do pozyskania względów jednego z upatrzonych przezeń młodzieńców, Polaka Ignasia. Ojciec chłopaka, emerytowany major Tomasz Kobrzycki, wyprawiał go właśnie do wojska w Anglii bądź Francji.
Nieokiełznana zapalczywość Gonzala stała się przyczyną zatargu towarzyskiego, który stary wojak postanowił rozstrzygnąć z bronią w ręku. Zgodnie z kanonami kodeksu honorowego przeciwnicy stanęli wczesnym rankiem na ubitej ziemi, paląc do siebie na przemian z pistoletów "aż do pierwszej krwi". W tym też czasie nasze poselstwo postanowiło zorganizować w pobliżu polowanie "na szaraki" (nic to, że bez szaraków), aby przejeżdżająca nieopodal kawalkada cudzoziemskich dam i kawalerów mogła "mimochodem" oniemieć na widok polskiego męstwa.
Zamieszanie wywołane przez psy myśliwskie sprawiło jednak, że pojedynek pozostał nierozstrzygnięty. Obu przeciwników pojednał w końcu spontaniczny gest Gonzala, który rzucił się pomiędzy obnażone psie kły w obronie zaatakowanego Ignasia. Psy odciągnięto, pojedynkowicze padli sobie w ramiona, nie zapominając o przygarnięciu ocalonego.
"Bo niby zgoda jest, niby to ten Człowiek, owszem, honorowo się spisał i Syna mi od pewnej śmierci wyratował, a przecie jakoś mi nie w smak zaprosiny jego…", marudził major. Poczucie osobistej godności nie pozwalało mu jednak odmówić gościny w zamku milionera. Tam też dowiedział się od Witolda, że z namowy Gonzala, pojedynek odbył się bez kul (przy ładowaniu broni niecni sekundanci wpuszczali je w rękawy).
Tomasz, poniżony postępkiem rywala, którego niemęska postawa uczyniła niezdolnym do sprawowania czynności honorowych, postanowił pomścić zniewagę. Wojskowy służbista, zidiociały na punkcie fałszywie pojmowanego honoru, za jedyny sposób zatarcia własnej hańby i wyzbycia się piętna śmieszności uznał mord… na własnym synu. Na nic zdały się trzeźwe argumenty i żywiołowe protesty Witolda: starzec ośmieszony zapragnął zostać starcem okrutnym.
W reakcji na zamiar majora Gonzalo zmontował chytrą pułapkę zmierzającą do zmiany ról: zamiast synobójstwa, obmyślił ojcobójstwo. Po czym ogłosił kres tyranii ojców i ojczyzn, bo odtąd zaczną panować synowie: "A wtenczas on wykrzyknął: – Synczyzna, Synczyzna! Ja oniemałem. A on znowu: Synczyzna, Synczyzna, Synczyzna! – krzyczał na cały głos, aż imię to dom cały, zda się, wypełniło i na Lasy, na Pola uderzyło: i znów »Synczyzna« krzyczał, jak opętany…"
Poselstwo nie ustawało tymczasem w wysiłkach tuszowania przed światem sromotnej klęski Polski, pokonanej przez armie dwóch ościennych reżymów. W tym celu organizowali rauty, tańce, a nawet kuligi (nic to, że bez śniegu). Serce Witolda zabiło nadzieją:
Dopiroż powiadam do Radcy Podsrockiego, który obok butelkę otwierał: – Bójże się Boga, a toż chyba nowiny jakie szczęsne nadeszły, o których ja nie wiem, bo tak nadzwyczajna radość wszystkich Rodaków pod przewodem samego Posła nie może z innej i przyczyny być, jak tylko ze zwycięstwa nad wrogiem. A ja w gazetach czytałem, że już po wszystkim i nasza przegrana. Odpowiedział mi: – Milcz, milcz. Owszem, pogrom, klęska, i koniec, już i na obie łopatki leżemy! Ale my z JW. Posłem to umyśliliśmy, żeby niczego po sobie nie pokazywać, a właśnie i Kuligiem, Kuligiem! Zastaw się, a postaw się!
Inni polscy znajomi narratora: Baron, Pyckal, Ciumkała i Rachmistrz porywają go do piwnicy, gdzie w stworzonym przez nich Związku Kawalerów Ostrogi okrutnie się dręczą, raniąc się wzajemnie ostrogami, żeby "los nasz przeklęty przemóc i natury wrogość zgwałcić i odmienić!".
Wreszcie nachodzi moment, kiedy perfidny plan Gonzala osiągnął punkt krytyczny i do triumfu synczyzny potrzebny był tylko ostatni, mocny akord. W ogólnym tanecznym rozgardiaszu zabawy potrącony z nagła Tomasz (z nożem skrytobójczo schowanym w kieszeni surduta) znalazł się na podłodze – nadszedł więc sposobny moment dla Ignasia. On jednak, zamiast zamierzyć się na ojca, po prostu go przeskoczył i wybuchnął nieopanowanym śmiechem. Po nim i pozostali złapali się za brzuchy: "I dopiroż od Śmiechu, do Śmiechu, Śmiechem Buch, Śmiechem bach, buch, buch Buchają!...".
Tyle w warstwie fabularnej "Trans-Atlantyku" Gombrowicza, groteskowej stylizacji na gawędę szlachecką, a zarazem parodii narodowego poematu. Pisarz nie ukrywał, że jego zamiarem było stworzyć "anty-»Pana Tadeusza«". W tej "powieści ziemiańskiej" można znaleźć liczne echa romantycznego eposu, poczynając od polowania na szaraki, przez zatargi, pojedynki słowne, rady, kuligi, sprzysiężenia i zajazdy, aż po końcowe: "Kochajmy się!".
Mickiewiczowi wszystkie te elementy służyły do optymistycznego wystylizowania Polski na zbiorowość doskonałą, urzeczywistnioną, skądinąd wbrew prawdzie, w krytycznej dla narodu sytuacji. Gombrowicz traktował "Pana Tadeusza" w kategoriach sarmackiego obrzędu, który drażnił go swoim idyllicznym patriotyzmem i "utopią feerycznej rzeczywistości". Jego "Trans-Atlantyk" powstał jako rozbudowana aluzja literacka wobec Mickiewiczowskiego eposu szlacheckiego czy Sienkiewiczowskich baśni sarmackich.
Gombrowicz zwalczał pokoleniową manię ulegania polskim mitom cierpiętniczym. W mękach uwięzienia, które jakoby miałyby przemienić polski los, widział opacznie pojęte "wyzwalające ofiarnictwo" (co skądinąd nie mieści się w żadnych kategoriach logiki). W stereotypie śmierci, jako stałym wyznaczniku polskiego losu, dostrzegł natomiast patologię zbiorowej świadomości.
Reprezentujący zdegenerowaną wizję "patriotyzmu masochistycznego" Związek Kawalerów Ostrogi jest polemicznym odbiciem tajnego sprzysiężenia podchorążych w podziemiach warszawskiej katedry św. Jana (motyw z III aktu "Kordiana" Słowackiego). Pokrewny romantycznemu etosowi Konradów i Kordianów imperatyw posłannictwa nosił w sobie choćby Ignaś, oczekujący wyjazdu na front wojny.
Obsesję ciągłego przeżywania polskiego losu Gombrowicz znacząco kompromituje postawą Tomasza, hołdującego karykaturalnym wyobrażeniom o honorze i godności. Ewentualnej utraty życia syna w obronie ojczyzny w żadnym stopniu nie można przyrównać do dyktowanej chorą ambicją próby odzyskania dobrego imienia przelewem jego krwi, czy kogokolwiek innego. Ojciec, przekonany, że może się utożsamić z ojczyzną, to godna pożałowania parodia patriotyzmu.
W centrum owej wielopiętrowej intrygi znalazł się Witold, Bogu ducha winny narrator. Bohater po części przejęty z oświeceniowych powiastek filozoficznych, nieomal prostaczek – może i naiwny, choć niekoniecznie bezradny. Staje się powiernikiem ustawicznie zwalczających się żywiołów, zbiorowych bądź indywidualnych. Jego adwersarze (Poseł, Tomasz, Gonzalo czy Rachmistrz) organizują mordercze rytuały, a on sprzymierza się z nimi, lecz ich po kolei zdradza, dzięki czemu planowane morderstwa nie dochodzą do skutku.
W "Trans-Atlantyku" zabieg stylizacji świata XX-wiecznego na szlachecki doskonale zdał egzamin. Obnażył anachroniczność powrotu do utopii moralności sarmackiej. Wykazał blamaż heroizacji narodu przy jednoczesnej polskiej nonszalancji wobec zjawisk kulturalnych Europy i świata.
Witold Gombrowicz to pisarz, którego twórczości czas zdaje się nie imać. Przeciwnie, umiejętnie odczytany "Trans-Atlantyk" jest dzisiejszym Polakom niezbędny jako zwierciadło, w którym szczególnie wyraziście rysują się nasze nie zawsze najmilsze narodowe cechy, fobie czy manie. Pisarz podsuwa nam lustro, żebyśmy się w nim mogli przejrzeć, i ręka mu nawet nie drgnie.
Autor: Janusz R. Kowalczyk, kwiecień 2019