Chcę pokrótce prześledzić osiem lat twojej dyrekcji w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Trzeba przyznać, że twój biogram do 2013 roku, kiedy obejmowałeś funkcję dyrektora, nie sugerował takiego scenariusza. Zatem co cię pchnęło w stronę teatru?
Ciekawość i chęć zmierzenia się z nowym wyzwaniem. Jeśli kiedykolwiek myślałem o tym, że będę przewodził jakiejś instytucji, to raczej wyobrażałem sobie filharmonię albo teatr operowy. Pomysł na kandydowanie na stanowisko dyrektora Teatru Muzycznego narodził się w momencie, gdy dowiedziałem się, że pierwszy konkurs został unieważniony.
To sprowokowało mnie do zainteresowania się sprawą i okazało się, że miasto Poznań chce dokonać gruntownej zmiany w profilu teatru, dlatego szuka menadżera, a nie artysty. Postanowiłem więc wystartować w nowym konkursie z programem, który najwyraźniej był zbieżny z wizją organizatora.
Czy pamiętasz moment, kiedy pierwszy raz usiadłeś w fotelu dyrektora – co sobie wtedy pomyślałeś?
Byłem mocno przestraszony. Każdego dnia poznawałem sposób, w jaki teatr funkcjonował w przeszłości i muszę przyznać, że odkryłem wiele ciekawych rzeczy. Na przykład w księgowości dane były przenoszone z komputera na komputer na dyskietkach, co w 2013 roku było rozwiązaniem dość przestarzałym…
Mówisz o ewolucyjnej zmianie, którą widać chociażby w repertuarze. W pierwszym sezonie artystycznym realizowaliście jeszcze operetki, ale w kolejnych zaczęły pojawiać się tytuły współczesne. Jak zatem wyglądał całościowy plan zmiany? Co udało ci się osiągnąć, a co musiałeś skorygować?
Myślę, że tę pracę powierzono mi dlatego, że miasto wiedziało o moim doświadczeniu w zarządzaniu zmianą. Dekadę wcześniej razem z Jackiem Sykulskim i Marcinem Poprawskim udało nam się zreformować i wyciągnąć z trudnej sytuacji Poznański Chór Chłopięcy. Zajmowałem się też teorią zmiany i sposobami jej przeprowadzania, co dało mi świadomość, że zadeklarowana na początku duża zmiana może wywołać opór, który uniemożliwi jakiekolwiek działanie.
Chcąc być skutecznym, zdecydowałem się na wprowadzanie zmiany etapami. Dlatego pierwszą premierą była operetka "Orfeusz w piekle", bo zespół miał większe predyspozycje do tego gatunku. Wolałem zrobić dobrą operetkę niż nieudany musical.
Próbą wprowadzenia jakości do sfery muzycznej było zatrudnienie na stanowisko kierownika muzycznego Marka Mosia. Orkiestra była w rozkładzie, co nie oznacza, że nie było tam dobrych muzyków, po prostu brakowało etyki pracy i autorytetu, który potrafiłby nią zarządzić. Wydaje mi się, że zrobiliśmy wtedy krok w dobrym kierunku.