[Zyta Rudzka, Ślicznotka doktora Josefa. Agencja Wydawnicza Jacek Santorski & Co, Inanna, Warszawa 2006, ss. 186.]
W słowie Od autora, poprzedzającym pierwszy i dotychczas jedyny tomik wierszy
Zyty Rudzkiej (Ruchoma rzeczywistość, 1989), zresztą w ogóle pierwszy jej utwór literacki, dwudziestopięcioletnia debiutantka (rocznik 1964) wypowiedziała dobitnie, jasno i z imponującą samoświadomością swoje pisarskie "wierzę...", które następnie powtórzyła przy okazji wydania debiutanckiej powieści (zob. skrzydełko obwoluty Białych klisz z 1993) i mogłaby powtarzać przy każdej następnej, aż po Ślicznotkę doktora Josefa, jako że każda z tych powieści, bez względu na coraz to inny artystyczny kształt, jest wynikiem jej niewyczerpanej ciekawości CZŁOWIEKA i nieposkromionej chęci dzielenia się zdobytą wiedzą - z całą bezkompromisowością odkrywczyni PRAWDY.
Przypomnijmy sobie te ważne słowa:
"Poezja, jak każda sztuka, jest dla mnie totalną możnością. Nie ma tu granic dla myśli i uczuć. To odwaga patrzenia w twarz naturze, ludziom i s o b i e. Pisanie wierszy, jak każdy proces twórczy, wyrasta z tajemnicy. I nie próbuje jej rozwikłać. [...] Ciekawi mnie człowiek cierpiący, ale nie porzucający świata. Człowiek w obliczu wielu rzeczywistości, wielu prawd i bez żadnych gwarancji na odnalezienie samego siebie. Homo patiens walczący o sprostanie swemu istnieniu."Dlaczego Zyta Rudzka porzuciła poezję na rzecz prozy, mogłaby wyjaśnić tylko ona sama. Prawdopodobnie w miarę pomnażania i pogłębiania wiedzy o życiu i naturze człowieka zaczęła czuć się spętana rygorami hermetycznej konwencji poetyckiej i tęsknić do bardziej otwartej formy powieściowej. Nie od razu wszakże udało jej się od tych pęt uwolnić. Jej pierwsza powieść Białe klisze (pierwodruk w "Twórczości" 1991 nr 1) jest w swej istocie bliższa poezji niż prozie, jest prozą poetycką ciążącą ku prozie powieściowej, składa się bowiem z ciągu metaforycznych, archetypowych obrazów inicjacyjnych, nawiązujących - lecz przewrotnie, parodystycznie - do mitu Edypa. Podobne narracyjnie do Białych klisz, niezwykle wyszukane formalnie, pełne niedomówień i wieloznaczności Uczty i głody (pierwodruk w "Twórczości" 1995 nr 1) są już jednak przede wszystkim poszukiwaniem mocnych, dosadnych żywych słów dla opisania słabych, cierpiących na atrofię uczuć bohaterów, są wyraźnym krokiem pisarki ku - naturalizmowi. W rozgrywającej się w Afryce - Afryce metaforycznej, nie realistycznej - powieści Pałac Cezarów (Świat Literacki, 1997) autorka z określonym świadomym zamysłem odwołuje się do artystycznej i światopoglądowej tradycji naturalistycznej: koncentruje się na seksualności bohaterów - seksualności zwierzęcej, fizjologicznej, popędowej i instynktowej. W
Mykwie (Świat Literacki, 1999), znów wyszukanej formalnie i znowu odwołującej się do starożytnego, tym razem platońskiego mitu opowieści o kobiecie i mężczyźnie jako podążających ku sobie mocą przeznaczenia "połówkach", ekstrawertyzm zaczyna brać górę nad - tak znamiennym przedtem dla Zyty Rudzkiej - introwertyzmem, po raz pierwszy bowiem jej bohaterki przenoszą się z mrocznej sfery przeżyć wewnętrznych do świata realnego, narracja zaś, jak zawsze przeniknięta liryzmem i zmysłowością, jest jednak prostsza i zwyczajniejsza, jak gdyby autorka postanowiła wyjść naprzeciw możliwościom percepcyjnym tak zwanego przeciętnego czytelnika. Dziewczyny Bonda (Świat Książki, 2004) to, zgodnie z tytułem, próba pogodzenia wysokich ambicji pisarskich - zwłaszcza
"odwagi patrzenia w twarz naturze, ludziom i s o b i e" - z niezbyt wygórowanymi ambicjami konsumentów intelektualno-artystycznych fast foodów: pełna ironii i gorzkiego humoru rzecz o kobietach, które z takich czy innych powodów zamieniły swoje życie w bezcelowe i bezsensowne wegetowanie.
W najnowszej powieści, w Ślicznotce doktora Josefa, całkiem już prosta, niemal reportażowa narracja służy pisarce do opowiedzenia o człowieku najdosłowniej, bo cieleśnie
"cierpiącym, ale nie porzucającym świata", o starym, wyczerpanym fizycznie i psychicznie
"homo patiens, walczącym o sprostanie swemu istnieniu" w warunkach, w których prawie niczemu nie można już podołać, o odartej z kobiecości kobiecie i bezsilnym mężczyźnie w obliczu rzeczywistości umierania, prawdy o własnej niewidzialności i nietykalności, bez żadnych gwarancji na odnalezienie siebie w chwili ostatniej.
Powieść Zyty Rudzkiej o starej kobiecie, Żydówce, niegdysiejszej Miss Auschwitz, "ulubienicy" doktora Josefa Mengele i ofierze jego zbrodniczych eksperymentów "medycznych", dożywającej teraz, w roku 2004, swych dni, wraz z grupą podobnych sobie byłych więźniów obozów koncentracyjnych, w podwarszawskim Domu Starości, niewiele na pierwszy rzut oka ma wspólnego z przejmującą "księgą umarłych" Bogdana Wojdowskiego z roku 1997, przedstawiającą dogorywanie żydowskich wojenno-okupacyjnych niedobitków w ukrytym pośród lasów pensjonacie, istnym - według określenia pensjonariuszy - domu przedpogrzebowym dla tych, którzy byli po tamtej stronie, przeżyli straszność Holocaustu i po latach, obarczeni brzemieniem rozpaczy, samotności, nienawiści, poczucia winy i poczucia bezsensu, wydrążeni, wyschnięci, martwi, pokonują ostatni odcinek swej ziemskiej drogi, by umrzeć do końca i nareszcie znaleźć ukojenie. Niewiele więc ma wspólnego realistyczno-naturalistyczna Ślicznotka ze wzniosłą, psalmiczną Tamtą stroną, a jednak coś istotnego łączy oba utwory. Ślicznotka wyszła spod pióra czterdziestoletniej kobiety, urodzonej dwadzieścia lat po wyzwoleniu Auschwitz, a więc nietkniętej obozowym piętnem, Tamtą stronę napisał siedemdziesięcioletni człowiek, który, urodzony w roku 1930, został jako mały chłopiec porażony strasznością Holocaustu i - mimo iż ją z siebie wypisywał w kolejnych książkach - nie obronił się przed nią: zabiła go. Ale i bohaterowie Zyty Rudzkiej, przy pozorach starczej, groteskowej żywotności, są wydrążeni, wyschnięci, martwi jak pensjonariusze umieralni Wojdowskiego. I nie przez starość są tacy. Zostali ciężko okaleczeni na ciele i duszy, odarci z wiary, nadziei i miłości sześćdziesiąt lat wcześniej, w Auschwitz. Wszyscy, których dzieciństwo upłynęło pod znakiem swastyki: Pani Czechna i jej siostra Pani Leokadia, Pani Benia i Pani Truda, Pan Henoch, Pan Leon, Pan Miron...
Ponieważ starość żywi się dzieciństwem, we wspomnieniach i rozmowach pensjonariuszy podwarszawskiego Domu Starości ożywają w roku 2004 - roku akcji Ślicznotki - przerażające obrazy z sadystycznym doktorem Josefem Mengele i jego psychopatycznym asystentem doktorem Hansem na pierwszym planie, z rampą, transportami i wiecznie "pracującymi" krematoriami w tle, z Niemcami zajmującymi miasta i urządzającymi polowania i rzezie uliczne. Splatają się one, te niezatarte obrazy, ze scenami z bieżącego życia tych nietykalnych, niewidzialnych, Niktosi, jak sami o sobie mówią, tworząc wizję egzystencji niewypowiedzianie bolesnej i pozbawionej sensu, tragicznej od początku do końca.
Tytułowa bohaterka, siedemdziesięciosześcioletnia Pani Czechna, wdowa, z protezą ręki, elegantka, dbająca o wygląd i marząca o wyjściu za mąż i rozpoczęciu nowego życia, jest - wedle własnych słów -
"damą pełną godności, chociaż w środku pustą jak wiór", wciąż chorobliwie uzależnioną od swego obozowego kata i jego sadystycznego sposobu okazywania zachwytu fascynującej ofierze.
Mimo iż po wojnie Pani Czechna niby wróciła do normalnego życia - podjęła pracę bibliotekarską, wyszła za mąż - nigdy tak naprawdę nie wydostała się poza obozowe druty, nie zaczęła żyć. W bibliotece zajmowała się głównie utykaniem kawałków chleba pomiędzy książkami, w pożyciu małżeńskim pozostała zimna i niedostępna - nie uporała się ani z traumą głodową, ani z masochistyczną fascynacją "doktorem Josefem". Wszczepiony jej przez nazistowskiego zwyrodnialca sadomasochistyczny kod erotyczny pozbawił ją na zawsze zdolności kochania, a jego eksperymenty "medyczne" uczyniły ją bezpłodną. Wedle Pani Czechny wszakże tylko dzięki doktorowi Mengele nie została posłana do gazu. Była jego "ślicznotką", jego Miss Auschwitz. Paradoksalnie nieludzkie dzieciństwo żydowskiej dziewczynki przeistoczyło się w umyśle starej kobiety w niezapomniany czas jej kobiecych triumfów, a odrażający psychopata nabrał cech zbawcy. Okrutne doświadczenia zaś nauczyły ją twardości i bezwzględności.
Pani Czechna za wszelką cenę chce żyć, mimo że żyć nie może i nie umie, o czym zresztą nie wie lub nie chce wiedzieć, chociaż od lat cierpi na bezsenność, nękana koszmarnymi obozowymi wizjami. Chce żyć przeciwnie niż bohaterowie powieści Bogdana Wojdowskiego, w pełni świadomi, że po Zagładzie życie nie jest już życiem, a śmierć nie jest śmiercią, ocalenie jest skazaniem, przekleństwem, hańbą, cierpieniem bez uzasadnienia i bez usprawiedliwienia, pragną więc nade wszystko śmierci. W ostatniej scenie powieści, po śmierci siostry, Pani Czechna wychodzi poza bramę Domu Starości, by po raz trzeci spróbować ucieczki, lecz natrafia - ku swemu przerażeniu - na wysłannika firmy pogrzebowej "Pocałunek Edenu", który czeka na zwłoki Leokadii, ale może i na jej słabnące ciało.
Pani Leokadia, starsza siostra Czechny, uniknęła komory gazowej, ale po wojnie mąż alkoholik, były obozowy kapo, urządził jej namiastkę Auschwitz w piwnicy domu, w którym mieszkali: przebrany w pasiak, ćwiczył ją, także ubraną po obozowemu, jak esesman, bił, dręczył. Była mu powolna, bo:
"Rozumiała go. Nie tęsknił do obozu. Tęsknił za swoim dzieciństwem". Pan Leon, podobnie jak Pani Czechna, również nigdy nie wyszedł z obozu i
"tylko tam czuł się dobrze". Rokrocznie odwiedzał Auschwitz, w tajemnicy przed rodziną, tłumacząc samemu sobie, że
"jak się je jad, to się jest strutym". Spacerował pomiędzy blokami i wymiotował. Pana Henocha, byłego konsula, poetę i filozofa umierania, zbrodniarz obozowy dosięgnął poprzez jego żonę, ofiarę eksperymentów "medycznych", która po wojnie, czując się "zdekompletowana", nie pozwalała się dotykać i pieścić, nie chciała też mnożyć się i odradzać, usunęła więc ciążę, a w końcu rzuciła się z okna.
"Przez całe życie nosiła w sobie fiolkę z trucizną - spointował swoją opowieść Pan Henoch. - Jej dzieciństwo było jak arszenik."Powieść Zyty Rudzkiej łączy straszność losu dzieci obozowych z bolesnością losu ludzi starych, którzy, dogasając, jeszcze raz, we wspomnieniach, przeżywają tamtą straszność. Autorka, wierna zasadzie, by nie cofać się przed żadną prawdą, nie zamykać oczu na najszpetniejszą cielesną i psychiczną nagość człowieka, dostosowuje język narracji do natury opisywanych zjawisk. Rozmowy pensjonariuszy, które stanowią oś fabularną Ślicznotki, w drastyczny i często bardzo przykry sposób obnażają całą nędzę i brzydotę starości z degradacją fizyczną i psychiczną. Nie ma tu patosu umierania, jest jego żałosna fizjologia, nie ma poezji odchodzenia w niebyt, jest ból i bezsilny bunt, jest rozdzierający nocny krzyk i dziecięcy płacz. Żar lejący się z nieba - czerwcowego, lipcowego i sierpniowego - zdaje się pożerać i wypalać ciała i umysły starców, przyspieszać procesy gnicia i psucia się ich wewnętrznych organów. Każdej nocy ktoś odchodzi, a ci, którzy jeszcze trwają, z każdym upalnym dniem słabną, kruszeją, mętnieją. I pozbawieni sił, giną: Pani Hela topi się w misce z namoczoną bielizną, Pani Benia wypada przez okno, Pani Leokadia spada pod łóżko i umiera przytulona do gołej ściany, Pan Henoch znika w budzącej grozę umieralni nad jeziorem, superstulatkowie dogorywają w sali zwanej Doliną Kości, zaś Czechna - jak już wspomniano - pada ofiarą "łowcy skór".
Zyta Rudzka w opisach tych zgonów jest bezkompromisowa, nazywa rzeczy po imieniu z bezprzykładną brutalnością, z niepohamowaną dosadnością i raz po raz okropnościom przeciwstawia motyw czereśni - pięknych, soczystych owoców, o których śnią i marzą starcy, karmieni przecierami, musami, rozgotowanymi jabłkami. Motyw ten niczym refren powraca w powieści aż sześć razy.
Niełatwo ocenić nowy utwór autorki Białych klisz, gdyż lektura Ślicznotki doktora Josefa jest jak wędrówka przez ziemie skażone, jałowe i nagie, jedno wszakże można rzec z całym przekonaniem: odwagi, a nawet ryzykanckiej brawury poznawczej, śmiałości, wręcz prowokacyjnej zuchwałości narracyjnej Zycie Rudzkiej nie zabrakło.
Maria Jentys © by "Twórczość" 2006 | |