Jerzy Maksymiuk, fot. Wiktor Wołkow / dzięki uprzejmościdzięki uprzejmości FK
Na placu przed nowo odmalowaną barokową fasadą Uniwersytetu Wrocławskiego, zwykle wieczorami pustawym, w sobotę 25 stycznia [2003] trudno było zaparkować: czarne limuzyny, szpanerskie landrovery i wehikuły pośledniejszego sortu tłoczyły się pospołu. To prawda, że część ich należała do uczestników oficjalnego miejskiego balu urządzonego w parterowym Oratorium Marianum (cóż Patronka na zapusty?...). Całkiem jednak sporo automobilistów, a także pieszych, udało się na piętro, by w rzetelnie wypełnionej Auli Leopoldyńskiej wysłuchać tamtejszej "domowej" orkiestry po raz drugi grającej pod batutą nowego szefa.
Zanim jesienią ubiegłego roku Jerzy Maksymiuk objął ster Leopoldinum, ta najstarsza z czterech obecnie działających we Wrocławiu orkiestr smyczkowych, założona przez Tadeusza Strugałę, prowadzona ongiś między innymi przez Karola Teutscha i Jana Staniendę, ciężko walczyła o artystyczne i życiowe przetrwanie pod przewodem wytrawnego koncertmistrza Zbigniewa Szufłata, ze stałymi, choć skromnymi, kontraktami miejskimi, ale bez stałego dyrygenta i bez wyraźnej linii programowej. Orkiestra trzymała formę, choć wrocławianie niewiele mieli sposobności do jej sprawdzenia, jako że zespół głównie podróżował.
Na pozór trudno uznać za szczyt programowej konsekwencji także taką oto sałatkę: Jarzębskiego SPANDESA, Haydna symfonia czterdziesta druga, Bartóka TAŃCE RUMUŃSKIE, Mozartowe EXULTATE, JUBILATE oraz utwory niezbyt kojarzące się z kanonem smyczkowych orkiestr: WOKALIZA Rachmaninowa i... LA FILLE AUX CHEVEUX DE LIN Debussy'ego w Maksymiukowej "orkiestrowce". Plus - co jest zasadą, której nowy szef chce trzymać się konsekwentnie - prawykonanie: ALEGORIE młodego krakowianina Pawła Sydora. Jednakże, jak to u Maksymiuka, w tym szaleństwie jest metoda. Rozwichrzony program okazał się bowiem konsekwentną prezentacją idei i metodyki orkiestry. A jest co pokazać, bowiem leopoldyńczycy wyszli poza zmęczoną rutynę ostatnich sezonów i przedstawili się jako zespół o szerokiej skali środków ekspresyjnych.
Maksymiuk wszystko robi po swojemu: Jarzębski daleki od "autentycznego" kanonu wykonania (powiedzmy, Agaty Sapiechy); cały molto sul ponticello, z rykoszetami i saltatami, to raczej sonorystyczny (ciekawy!) eksperyment. Przebojowy Bartók kołysał się z takimi rubatami, że aż "wywaliło" dęciaków (co zresztą zmyślnie zrekompensowano bisem). Ale już Haydn był zachwycający, z bogactwem barw, faktur, równowagą planów, giętkimi rytmami i bardzo przekonującą architektoniką. Kolejna u leopoldyńczyków udana prezentacja mało znanego dzieła ze średniego okresu mistrza. Ciekawie zabrzmiała Debussy'owska DZIEWCZYNA - dawne opracowanie, teraz odkurzone, z pomysłowo dodanymi alikwotami i szemrzącym tremolo pod koniec - choć po prawdzie trudno uznać je za coś więcej niż chwilowy kaprys świetnego muzyka. Gorąco przyjęto bardzo ciepło zagraną orkiestrową wersję WOKALIZY. Całość zakończyły bisy, w tym wykonany a vista z naprędce rozdanych "kwitów" subtelny, statyczno-atmosferyczny fragment z Maksymiukowej kantaty ARBOR.
Zgodnie z obecnym zwyczajem, maestro okraszał koncert autokomentarzem. Myśl artysty chadza osobliwym traktem: muzykę Bartóka widzi jako "szarą, ale piękną", a zaraz potem - "krwistą". Zgrabna post-neo-klasyczna trzyczęściówka Pawła Sydora, z łańcuchami dynamicznych triol po bokach i wyważoną kantyleną skrzypiec pośrodku, kojarzy się mu z perypetiami... przy budowie warszawskiego metra. (Szkoda tylko, że wykonanie tego utworu, cokolwiek toporne, było najsłabszym punktem wieczoru - ale może właśnie chodziło o kurzawkę przed placem Wilsona?). Niektóre bonmoty narratora mogą się zdawać naiwne. Ale po namyśle okazuje się, że trafiają w sedno, a do tego rozumie je (przynajmniej na ogół) niemuzyczna część audytorium. Maksymiuk śpiewa, podgrywa na fortepianie, każe orkiestrze grać fragmenty, a przy tym nie imituje Bernsteina czy Czyża, pozostając sobą, z całą swą niepowtarzalną mieszaniną rozgardiaszu i koncentracji, kokieterii i powagi, praktyki i refleksji.Śliczny głos Zofii Kilanowicz przyjemnie zabrzmiał w Mozarcie (choć wciąż sprawozdawca nie mógł pozbyć się wrażenia, że solistka traktuje vibrato jako emisyjny constans, a nie jako dozowany środek ekspresji); nieco mniej atrakcyjnie, jakby obco, dźwięczał w oryginalnej wersji WOKALIZY Rachmaninowa, zaśpiewanej z towarzyszeniem Mirosława Gąsieńca, który - mimo szczerych chęci - na leopoldyńskim meblu, z przyzwyczajenia zwanym fortepianem, był w stanie jedynie zamarkować akompaniament.
Jedna rzecz niepokoi. Gdy pytałem muzyków (z dyrygentem włącznie) kiedy mam się stawić na ich następny koncert, nikt nie umiał odpowiedzieć. Wszystko zależy od budżetu, którym - "w ramach posiadanych środków" - gospodaruje miejskie centrum kultury "Impart". Fara chuda, permanentny przednówek, ale chwila dziejowa. Orkiestra, dobiegająca ćwierćwiecza, ma dziś wyjątkową szansę!...
Rafał Augustyn, marzec 2003 "Ruch Muzyczny" nr 4, 23 lutego 2003 publikacja za zgodą autora i redakcji | |