Powieść Stanisława Lema wymyka się jednoznacznemu zaszufladkowaniu. Pisarz zżymał się na nadmierne rozpsychologizowanie ekranizacji Andrieja Tarkowskiego, zarzucając reżyserowi, że posługując się jego książką nakręcił „Zbrodnię i karę”. „Solaris” rzeczywiście opowiada o pamięci, tożsamości i miłości. Ale to przede wszystkim pesymistyczny traktat o niemożności poznania zagadek wszechświata przez gatunek, który wszędzie widzi tylko własne odbicie. „Nie szukamy innych światów, szukamy luster – warczy na głównego bohatera „Solaris”, Krisa Kelvina, cybernetyk Snaut – tymczasem po drugiej stronie jest coś, przed czym się bronimy”.
Dla astrobiologów i poszukiwaczy obcych inteligencji powieść Lema jest przestrogą. Kelvin spędza całe dnie przekopując się przez archiwa badań planety Solaris pozostawione przez poprzedników. Archiwa pełne opisów upokarzającej klęski. Pompatyczne przemowy utytułowanych akademików, polityczne machinacje na szczytach instytucjonalnej nauki, posiedzenia, rady – cały pozłacany akademicki sztafaż kryje za sobą pustkę, bezsiłę intelektualną, która w obliczu wielkiej nieznanej nie ma do zaoferowania nic poza prostym katalogowaniem zjawisk. To objaw porzuconych dawno marzeń o wielkim przełomie i rozwiązaniu zagadki. Ale przyczyny klęski nie leżą wcale w naturze oceanu-umysłu Solaris. Leżą w ludzkiej kulturze i mentalności. I to właśnie lekcja, którą współcześni nam naukowcy próbują odrobić już dziś.
Solariański ocean nie spełnia definicji wydestylowanej przez Trifonova. Jest jedyną podobną sobie istotą we wszechświecie. I, przez swoją wyjątkowość, mimo planetarnej skali długo pozostawał niezauważony przez badaczy, bo absolutnie odbiegał od ich wyobrażeń o życiu. To była Lemowska intuicja dotycząca ludzkiej natury – w tym natury naukowców. Widzimy tylko to, czego się spodziewamy.
W 1999 roku swoim eksperymentem zilustrował to wyjątkowo efektownie psycholog poznawczy Daniel Simons. Kazał badanym oglądać film, na którym sześcioro studentów przerzucało między sobą dwie piłki. Badani mieli liczyć liczbę podań (było ich 15). Ale połowa uczestników tego eksperymentu była tak skupiona na obserwowaniu tego, co spodziewane, czyli podań, że kompletnie nie zauważała człowieka w stroju goryla, który w połowie 25-sekundowego nagrania zatrzymuje się w środku kadru, w samym centrum grającej grupy, i macha do kamery.
Naukowcy są dumni z tego, że zawsze poszukują nieoczekiwanego. I słusznie, największe z naukowych odkryć często brały się z zupełnie niespodziewanych obserwacji. Ale ilu zdumiewających odkryć jeszcze się nie doczekaliśmy, choć staliśmy z nimi twarzą w twarz jak z gorylem Simonsa?
Astronom Clyde Tombaugh odkrył Plutona jako ruchomy punkt na zdjęciach wykonanych przez teleskop Lowell Observatory 23 i 29 stycznia 1930 r. Późniejsza analiza wykazała, że planetę sfotografowano wcześniej 14 razy, tylko nikt jej na tych zdjęciach nie szukał. Ten rodzaj ślepoty wpajamy nawet komputerom. Kiedy w maju 1985 r. British Antarctic Survey opublikował wyniki pomiarów, z których jasno wynikało, że ubytek ozonu w górnych warstwach atmosfery wynosi nie 1-2 proc., jak głosił naukowy konsensus, lecz lokalnie nawet 60 proc., świat nauki był w szoku. Nie tylko przez katastroficzny potencjał tych badań, które ostatecznie doprowadziły do światowej mobilizacji do walki z dziurą ozonową, ale także przez to, że Brytyjczycy dokonali ich za pomocą instrumentów sprzed ćwierćwiecza.
Amerykański satelita Nimbus 7 mierzył te same dane od 1978 roku, ale Amerykanie nie zauważyli niczego dziwnego. Dlaczego? Wiemy, że dane o krytycznie niskiej zawartości ozonu w atmosferze były przesyłane, bo po przejrzeniu taśm magnetycznych, na których je rejestrowano, naukowcy odkryli jasny zapis historii dziury ozonowej. Czemu przez 7 lat nikt nic z tym nie robił? Nikt nigdy nie wytłumaczył tego potencjalnie śmiertelnie niebezpiecznego przeoczenia. Danych było mnóstwo (140 tys. pomiarów dziennie), komputery były prymitywne, a ekstremalnie odbiegające od oczekiwanych wyniki mogły zostać uznane za błąd w systemie i zignorowane dla oszczędzenia czasu.
Jeśli przeoczamy podstawowe fakty dotyczące naszej planety, czy jest możliwe, że przejdzie nam przed oczami niezauważona naprawdę wielka Nieoczekiwana? To największa obawa astrobiologów, którzy muszą liczyć się z faktem, że nasza wiedza o życiu ziemskim, opartym na węglu, fosforze i tlenie, może nie zdać się na wiele w obliczu światów o warunkach drastycznie odbiegających od tych, które znamy. I o, być może, zupełnie innych ścieżkach, jakimi mogłaby podążać ewolucyjna historia tamtejszego życia.