Gdy do ciebie zadzwoniłem, żeby umówić się na rozmowę, powiedziałaś, że właśnie sobie siedzisz i śpiewasz. Kiedy w ogóle zaczęłaś śpiewać?
Ponoć zanim zaczęłam mówić.
A co wtedy śpiewałaś?
„O mój rozmarynie” było rozpoznawalne (nuci). Śpiewałam też „Hey Jude”, nie tyle śpiewałam, co mruczałam. Ale ponoć było to wyraziste i rozpoznawalne. Rodzina trochę się temu dziwiła.
I od dzieciństwa byłaś przekonana, że będziesz śpiewać na scenie?
Nie. Gdy byłam dzieckiem, mój tata śpiewał i grał na gitarze. To był bardzo częsty widok podczas naszych rodzinnych imprez. Potem śpiewała i grała moja siostra, starsza o siedem lat. Jak miałam sześć lat, to zrobiłam jej taki wpis do pamiętnika i ten wpis do tej pory pamiętam – życzyłam jej, żeby jeździła po świecie i pięknie śpiewała z gitarą. To były takie życzenia sześciolatki, która dopiero co nauczyła się pisać i widać, że bardzo długo myślała, co napisać w tym pamiętniku, żeby to było takie najlepsze.
Czyli ta wizja cię pociągała, tylko nie byłaś świadoma, że to coś dla ciebie.
(śmiech) Tak, teraz ja zrealizowałam tę wizję a moja siostra jest literaturoznawczynią od literatury brytyjskiej. Ale oczywiście, jak się spotkamy, to śpiewamy sobie te piosenki, które śpiewał tato. Takie biesiadno-studenckie piosenki pokolenia, które studiowało w latach 70. Śpiewamy piosenki taty albo kolędy. To jest zawsze bardzo przyjemne śpiewać z Elizą, bo ona śpiewa bardzo dobrze. Zresztą to ona mnie nauczyła śpiewać na dwa głosy. Bardzo dużo poświęciła na to czasu. Pamiętam dokładnie piosenkę, przy której to załapałam i którą zaczęłam śpiewać drugim głosem, niezależnym od mojej starszej bogini-siostry. To była kościelna piosenka „Uwielbiajmy Pana”. I to nie jest proste, bo te głosy nie idą tam równolegle, tylko to jest trochę takie barokowe. Drugi głos idzie w kontrapunkcie do tego pierwszego, więc to nie była taka prosta piosenka dwugłosowa. To było naprawdę wyzwanie dla siedmiolatki, dla której to jest pierwsza piosenka na dwa głosy. Pamiętam niecierpliwość Elizy a dla mnie, jak to załapałam, to było tak niesamowite przeżycie.
Pamiętam też mój pierwszy zachwyt, gdy rozgryzłam harmonię na pianinie. Eliza grała na gitarze a ja dostałam syntezatorek i zaczęłam sobie kombinować, jak to zrobić, żeby te akordy, które gra Eliza, zagrać na pianinie. I w ten sposób, metodą słuchu i dedukcji poznałam zasady harmonii. To było chyba w czwartej klasie, miałam dziesięć czy jedenaście lat. I to było dla mnie tak niesamowite przeżycie, zobaczyć, że to jest tak proste, że można sobie w ten sposób akompaniować; wejść w te zależności między dźwiękami. I że one w każdej sytuacji są podobne. To może być niższy dźwięk i akord od niego molowy czy durowy, może być wyższy, ale one zawsze stanowią jedno środowisko i ja mogę mieć nad nim kontrolę, mogę w to wejść. Te przygody były po prostu cudowne. Jak już to pianinko dostałam, to po dwóch latach zagrałam dziadkowi „Fale Dunaju” na dwie ręce, sama się nauczywszy. Jak już zaczęłam grać, to po powrocie ze szkoły siadałam i grałam. W zasadzie nie było dla mnie lepszej zabawy niż to pianinko. Wtedy dziadek kupił mi prawdziwe pianino, dostałam pieniądze na lekcje pianina i zaczęłam się regularnie szkolić. Już wtedy Eliza trochę odpuszczała ze śpiewaniem a ja robiłam coraz poważniejsze rzeczy. Zaczęłam pisać sama piosenki, grać do nich. I to też były dla mnie przygody. Na przykład Różewicz – część melodii, które skomponowałam do tekstów Różewicza, to były melodie spod krzaczka porzeczek. Jak miałam dziesięć lat rwąc te porzeczki sobie komponowałam.
Zapamiętałaś je czy zapisywałaś?
Zapamiętywałam. Było niewiele tych melodii wtedy. Potrafiłam przez pięć dni komponować jedną melodię ciągle ją sobie powtarzając w głowie. Potem ją sobie śpiewałam. Zbieranie porzeczek to są dwa tygodnie wyjęte z życiorysu i nie robi się tam nic oprócz zbierania porzeczek, to ja w tych porzeczkach faktycznie miałam straszną frajdę. To taki rodzaj frajdy, który teraz od czasu do czasu załapuję komponując. Ale to nieporównywalna skala radości i świadomości, że tego nie było a teraz jest. „Takie piękne!” Jak ja sobie wyobrażałam wtedy, jakby to było, gdyby to grała cała orkiestra, smyczki. To co zostało z tego na trwałe, to były te melodie. Dopiero w późnym liceum zaczęłam je nagrywać. To było tak, że na przykład miałam się nauczyć na lekcję biologii jakichś definicji i nie umiałam, bo to był dla mnie zlepek słów, które nie łączyły mi się w jakąś całość. A pani wymagała definicji. Więc ja to wklejałam w moją melodię i wyśpiewywałam sobie te definicje w głowie. W ten sposób zachowało mi się w pamięci dużo melodii. Na przykład melodia z definicji biotopu weszła do kompozycji „Od jutra się zmienię” Różewicza. Teraz muszę się naprawdę skupić, żeby pomyśleć, skąd jest to źródło, ale jak miałam za zadanie wymyślić muzyczne interpretacje wierszy Różewicza, to bardzo często mi wchodziły te moje melodie, które nagle zaczynały mówić już nie dziecięcym tekstem, tylko nagle okazywało się, że dźwigają dobry tekst. I ja mam mnóstwo tego typu frajd w życiu.
Różewicz o tym wiedział, że poszczególne wiersze łączyły się w twojej głowie z definicjami z biologii?
(śmiech) Nie, tego mu nie mówiłam.
Myślę, że byłby zachwycony. Miłośnikom folku kojarzysz się przede wszystkim z Podlasiem, z tamtejszą wielokulturowością, wielowyznaniowością. Z projektem „Wieloma językami” pojawiłaś się też na Festiwalu „Nowa Tradycja”. Czy Białystok w twoim dzieciństwie taki właśnie był, wielokulturowy?
Moi dziadkowie pochodzili ze wsi Stelmachowo koło Tykocina i ja tam spędzałam bardzo dużo czasu. To były tereny bardziej polskie, bo to jest też po tej „naszej” stronie Narwi. Takie pogranicze z Mazowszem, zresztą pradziadek mówił, że jest Mazurem. Ale na pewno słuchałam opowieści o Tykocinie i o mniejszości żydowskiej, o tym, że pradziadek miał przyjaciela i jego prawnik i lekarz żyli dzięki niemu. Przychodziły paczki z Australii. Jakiś czas temu wyszły wspomnienia tego jego przyjaciela i możemy przeczytać, co to był za wyczyn to, co wymyślił ten dziadek. On ich ostrzegł i wywiózł. Oni chcieli zostać w getcie a on wiedział już, że getta będą likwidowane. Jego syn a mój dziadek był łącznikiem w AK, miał radiostację i stąd wiedział. Sprzedawał warzywa do getta, to było możliwe. I wymyślił cała akcję. Powiedział, że wróci za tydzień a oni niech się zastanowią. Wymyślił, gdzie ich schowa. Bardzo ryzykował, był sołtysem i często gestapo do niego zjeżdżało. Nikt się po prostu nie spodziewał, że u niego w stodole ktokolwiek mógłby się ukrywać. Były więc wspomnienia o żydowskiej ludności Tykocina. Była też żona mojego wujka, ciocia Helena, która pochodziła z Czarnej Białostockiej. Jej tradycje rodzinne były białoruskie, zatem polszczyzna moich sióstr ciotecznych jest bardziej śpiewna, kresowa.