Co oznacza dla pana bycie pianistą?
Garrick Ohlsson: Bardzo dużo. Pianistyka jest dla mnie sposobem na łączność z najwybitniejszą muzyką świata. Pozwala mi zbadać możliwości tego, co mogę osiągnąć pod względem fizycznym, technicznym i emocjonalnym w sferze komunikacji. Przede wszystkim łączy mnie z czymś o wiele większym ode mnie samego. Tak się składa, że bardzo lubię to zajęcie. Mógłbym nawet powiedzieć, że sprawia mi radość i daje satysfakcję. Jestem szczęśliwy, że wykonywanie muzyki przychodzi mi z większą łatwością, niż innym ludziom (mam oczywiście na myśli muzyków).
Nie jestem zbyt introwertyczny, więc lubię pracować z innymi muzykami. Nie jestem też przesadnie ekstrawertyczny, więc praca w ciszy przynosi mi ukojenie. Oczywiście, to bardzo ciężka praca, wymagająca wiele poświęcenia, ale przez ponad pół wieku nauczyłem się ją doceniać. Lubię ją, tak jak nie lubiłem jej nigdy wcześniej.
Psychologowie i różnej maści eksperci mówią dzisiaj dużo na temat tzw. "work-life balance". Czy osiągnął pan coś takiego w swoim życiu?
(Śmiech) Tak i nie, jak większość osób. Nigdy nie chciałem żyć tylko i wyłącznie muzyką. Moja kariera przyniosła mi na podróże, pozwoliła doświadczyć wielu niepowtarzalnych rzeczy, które w przeciwnym przypadku byłyby mi kompletnie obce. Szczególnie w twoim kraju – po zwycięstwie w Konkursie Chopinowskim wracałem do Polski wielokrotnie, prawdopodobnie częściej niż Martha Argerich, Maurizio Pollini i inni wielcy zwycięzcy warszawskiego konkursu. Przed 1989 rokiem wasza publiczność rozumiała, że z powodu sytuacji politycznej nie było to dla mnie najłatwiejsze zadanie, odwdzięczała się zainteresowaniem moją pianistyką – to było bardzo miłe, czułem się potrzebny. Poznałem wtedy wielu wspaniałych ludzi, a przy okazji doświadczałem na własnej skórze historii. W latach 70. czułem w Polsce atmosferę olbrzymiego lęku; w trakcie stanu wojennego leciałem samolotem z Warszawy do Wrocławia, na pokładzie lecieli żołnierze z karabinami, którzy zabronili mi usiąść na moim miejscu i skierowali mnie na drugi koniec samolotu. Nie byłem turystą, miałem kontakt z ludźmi, którzy mniej lub bardziej dosadnie opowiadali mi o tym, co dzieje się w kraju – była to dla mnie istotna lekcja, jako młody człowiek z dalekiej Ameryki nie wiedziałem zbyt wiele o życiu i świecie. Jako Amerykanin byłem dla Polaków interesujący, wszyscy chcieli ze mną rozmawiać. Z kolei w NRD nikt nie chciał ze mną rozmawiać, bali się – nic dziwnego.
Zwiedziłem nie tylko Polskę, lecz także inne kraje za żelazną kurtyną, mogłem podróżować do Azji. Mogłem to zrobić dzięki sukcesom w konkursach, przede wszystkim za sprawą wygranej w Konkursie Chopinowskim.
Przepraszam za dygresję, obawiam się, że często sobie na nie pozwalam… W temacie "work-life balance" – nie chciałem być muzycznym mnichem, który całe życie spędza w swojej celi. Muzyka jest sztuką społeczną. Występując z orkiestrą albo zespołem kameralnym poznajesz nowych ludzi. Nawet jeśli nie jest to zażyłość, jaka wiąże cię z bliskimi przyjaciółmi, to i tak łączy was wyjątkowa więź. Możesz nie wiedzieć, jak nazywają się ich partnerzy albo dzieci, ale to znajomości wcale niepowierzchowne i odpowiada mi ich intensywność. Poza muzyką zawsze miałem jakieś "normalne" hobby. W ogóle jestem całkiem zwyczajnym facetem. Lubię chodzić do teatru i kina, czytać, jeździć rowerem po parku, wyjeżdżać na wakacje i spędzać czas ze znajomymi. Każdy musi odnaleźć swój sposób na równowagę.
Mam wrażenie, że osoby z młodszego pokolenia, które chcą parać się muzycznym fachem, często zapominają o ilości pracy, która ich czeka. Niedawno jeden z pracowników orkiestry opowiadał mi, że młodzi na spotkaniu o pracę pytają się od razu o ilość wolnych godzin w weekendy. Niestety, przemysł muzyczny często pożera twoje weekendy – jeśli nie jesteś na to gotowy, warto pomyśleć o innym zawodzie. Nie będziesz mógł odwołać koncertu, żeby pójść do teatru. To zawód wymagający dla wszystkich.
Czy uważa pan, że artyści mają obowiązki wobec społeczeństwa? Są osobami publicznymi, które muszą dawać swoją postawą jakiś przykład, wypowiadać się na ważne tematy? Zadając to pytanie, mam z tyłu głowy sytuację wojny w Ukrainie…
To bardzo trudne pytanie. Odnosząc się do wojny w Ukrainie – jestem jej całkowicie przeciwny, nienawidzę jej. Ale jestem amerykańskim obywatelem, utytułowanym muzykiem i niczego nie stracę, kiedy to powiem. W kwietniu zeszłego roku miałem występować w Petersburgu, nie miałem żadnych rozterek, było jasne, że tam nie zagram. Można powiedzieć, że ta decyzja została podjęta za mnie. Nie występowałem zbyt często w Rosji, więc zbyt wiele nie tracę. Lecz mam przyjaciół z Ukrainy i z Rosji, którzy są zaangażowani w tamtejszy rynek muzyczny – to oni podejmują ciężkie decyzje.
Czy artysta ma obowiązek się wypowiadać? Myślę, że każda sytuacja jest inna… Niestety, nic nie jest czarno-białe. Podam przykład mojego młodziutkiego rosyjskiego kolegi, Aleksandra Malofiejewa (Alexander Malofeev); ma 21 lat, wyjątkowo zdolny. Jego debiutancki recital w Montrealu został odwołany, dlatego, że jest Rosjaninem. Czy każdy rosyjski artysta jest powiązany z Putinem? Nie wydaje mi się. Czym innym jest przykład Walerija Giergijewa czy Anny Netrebko, nie znam dokładnie ich interesów, ale nawet z prasy możemy dowiedzieć się o ich głębokich powiązaniach. Czy 21-letni chłopak musi zająć jakieś stanowisko? Nie wiem, to bardzo trudne pytanie. Każdy musi zdecydować za siebie.
Innym przykładem, który przychodzi mi do głowy, jest Dalia Stasevska – ukraińska dyrygentka, która urodziła się i wychowywała w Finlandii. Sama przywoziła do Ukrainy zaopatrzenie medyczne – to niesamowita postawa. Ale niektórzy muszą pamiętać o swoich rodzinach, wszelkich powiązaniach.
Przywołam historię ze swojego życia. Nie popierałem wojny wietnamskiej, można powiedzieć, że byłem jej bardzo przeciwny, ale byłem też młody, naiwny i nie angażowałem się w politykę. Teraz też nie angażuje się w politykę, chociaż mam zdecydowane poglądy i wiem, że czasy są dziwne. Po warszawskiej nagrodzie moja kariera rozkwitała, z jednego z wielu zdolnych pianistów stawałem się młodą gwiazdą. Odwiedziłem University of Wisconsin – wielki ośrodek – myślę, że studiuje tam ponad 30 tysięcy ludzi. Dziennikarz z gazety studenckiej (byliśmy w podobnym wieku), zadawał mi dość polityczne pytania. W Stanach nazwałbym go lewicowcem, ale wy, Europejczycy, nazwalibyście go pewnie centrystą. Zapytał się, czy zagrałbym w Grecji. Odpowiedziałem: oczywiście, że tak. Dopytywał się, czemu zagrałbym dla prawicowej militarystycznej dyktatury, jak mogę ją popierać? Pod moją ówczesną odpowiedzią nadal mógłbym się podpisać: nie uważam takiego koncertu za popieranie dyktatury. Wróciłem właśnie z konkursu odbywającego się w komunistycznym kraju – sowiecki reżim w Związku Radzieckim i krajach ościennych dokonuje strasznych czynów. Poznałem w Polsce ludzi, którzy opowiedzieli mi o tych doświadczeniach, o których nie wiedziałem mieszkając w Stanach. Ale my robimy obrzydliwe rzeczy w Wietnamie, a ja nie grałem dla polskiego rządu. Oczywiście, na sali na pewno byli przedstawiciele komunistycznych władz, ale nie grałem dla nich. Nie spodobała mu się moja odpowiedź, ale przyznał, że nigdy nie myślał o pewnych sprawach w ten sposób.
Jeszcze jedna historia: wiele lat później mój londyński agent organizował mi tournée po RPA. Dowiedział się o tym mój nowojorski agent i spanikowany kazał odwołać całą trasę, stanowczo powiedział: "Nie możesz tam pojechać". Nie wiedziałem zbyt wiele o apartheidzie, zapytałem się naiwnie: "Dlaczego?". Powiedział, że niedługo mi wytłumaczy, ale poza wszelkimi argumentami moralnymi, nie powinienem się na to decydować, bo może to zrujnować moją karierę. Być może nikt tego nie skomentuje, ale niektóre osoby ze środowiska muzycznego – organizatorzy koncertów, dyrygenci, orkiestry – po prostu przestaną cię zapraszać. Miałem przyjaciela, był Mauretańczykiem i pracował w ONZ – opowiedział mi o sytuacji w Południowej Afryce więcej, niż chciałem wiedzieć. Od razu zadzwoniłem do angielskiego agenta i odwołałem te koncerty. Kiedy następnym razem byłem w Londynie, zadzwoniła do mnie urocza pani z SABC (South African Broadcasting Corporation), która grzecznie zapytała się o możliwość rozmowy. Odbyliśmy bardzo miłą i cywilizowaną dyskusję, w której przekonywała mnie, że byłoby wspaniale gdybym przyjechał i tak dalej. W końcu zapytałem się przed jaką publicznością bym występował. Wydawała się bardzo zaskoczona tym pytaniem, ale w końcu odpowiedziała, że byłoby tak jak na większości koncertów na świecie: prawdopodobnie 60% publiczności będą stanowić Żydzi. Powiedziałem, że udzieliła mi najlepszej odpowiedzi z możliwych, ale muszę odmówić.
Przypominam sobie jeszcze jedną historię. Miałem też przyjaciół w Pradze. Po 1968 roku, kiedy wojska Układu Warszawskiego najechały na Pragę...
Było tam też wielu polskich żołnierzy.
Tak, to niewiarygodne. Po inwazji rozpoczął się krótki okres liberalizacji. W 1977 zawiązała się słynna inicjatywa Karta 77. Wtedy wielu wybitnych artystów zadeklarowało, że nie będzie odwiedzało Czechosłowacji – Leonard Bernstein, Rafael Kubelík i wielu innych. Zapytałem się swoich praskich muzycznych przyjaciół – byłem tam bardzo popularny, szczególnie wtedy – czy mam was odwiedzić kolejną wiosną? Powiedzieli, że zrozumieją, jeśli nie przyjadę, ale w ten sposób dam za wygraną ich rządowi. W końcu jego przedstawiciele mówią, że wszystko, co zachodnie, jest złe. A my cię kochamy, więc przyjedź i graj dla nas muzykę – muzyka jest rzeczą, którą Czesi kochają najbardziej. Jeśli nie przyjedziesz, będzie to dla nas oznaczało jeszcze mniej kontaktów z zewnętrznym światem.
Jesteś dobry w zdawaniu pytań, które wywołują u mnie wspomnienia, ale nie potrafię na nie zbyt dobrze odpowiedzieć…