Stabilne zatrudnienie na kolei zapewniało dobre warunki do budowania wspólnoty?
Mirek Samosiuk: Miało to swoje dobre strony, ale należy pamiętać, że z powodu przeprowadzki ludzi za pracą ciężko tu mówić o rdzenności. Mówimy o dwóch, a w zasadzie jednym pokoleniu, które tu się wychowało. Nasi rodzice wychowali się w okolicznych wsiach, a dopiero później trafili tutaj. Ciężko nam było się jednoznacznie określić z jednymi korzeniami. W pobliżu Czeremchy jest wiele wsi, w których słychać drobne różnice językowe, różne gwary.
B: Jeśli nie pochodzisz z danej miejscowości, to trudniej mieć z nią emocjonalny związek. To wymaga ogromnej pracy, chęci współtworzenia kultury takiej miejscowości. Nasi rodzice, oprócz obowiązkowych czynów społecznych, bo takie były na kolei, to tego związku z Czeremchą za bardzo nie mieli. Inaczej sytuacja wyglądała u osób, które zamieszkały tu przed II wojną światową. Ci, którzy przyjechali tu później, przyjechali do pracy, chcieli żeby im było lepiej. Myślę jednak, że pokolenie nasze i kolejne, będzie miało silniejszy związek z tym miejscem. Te związki z miejscem zamieszkania silniej widać w okolicznych wsiach – Czeremsze Wsi, Dobrowodzie.
M: Pozwolę sobie zauważyć odmienną stronę tego zjawiska. Mieszkanie w regionie Czeremchy jest pewną pułapką. Nasi rodzice, tak jak ustaliliśmy, przyjechali tu za chlebem. Kolejne pokolenia robią to samo – łatwo to zauważyć, patrząc np. na liczbę osób w miejscowej szkole. Gdy myśmy się tam uczyli, to było w niej około 600 osób, w tej chwili 200. Potrzeba determinacji, żeby tu zostać.
Dlaczego więc zdecydowaliście się tu zostać?
M: Kiedy w wieku 22 lat zdecydowałem się ożenić, zbudować tutaj dom, moja rodzina próbowała mnie przekonać, żebym wyjechał do Białegostoku, do Warszawy, bo "tam są większe możliwości rozwoju". My z Basią stwierdziliśmy, że nie chcemy tego, zaryzykowaliśmy i zostaliśmy. To już blisko trzydziestoletnia walka, w pozytywnym znaczeniu, bo udało nam się zrobić dużo dobrego. Warunki do pracy były jednak trudniejsze niż w większych miastach.
Teraz zauważamy, że do Czeremchy zaczynają przyjeżdżać ludzie, którzy są w wieku emerytalnym, albo tuż przed. Wracają też ludzie, którzy wyjechali stąd kilkadziesiąt lat temu.
Przejdźmy do muzyki. Czy to rodzice lub dziadkowie zarazili was miłością do muzyki?
M: W moim przypadku bez wątpienia zawdzięczam to rodzicom i dziadkom. Muzyka była obecna w naszych domach na co dzień, podśpiewywano przy pracach domowych, w polu. Nie było kombajnów, więc jak były żniwa, to zbierała się cała rodzina, sąsiedzi. Na początku było cicho, ale ludzie zaczynali śpiewać ze zmęczenia, z upału. Śpiewano podczas imprez, podczas kolacji, na ławeczkach pod domami. Obserwowałem to jako mały brzdąc.
B: Mirka rodzina jest bardzo osadzona w kulturze śpiewaczej, wszyscy doskonale śpiewają. Jak ich poznałam, to byłam tym zafascynowana. Moja rodzina też jest bardzo muzykalna, ale wspólne śpiewy były dość rzadkie. W szkole średniej negowałam lokalną kulturę. Doceniłam ją na studiach.
Co studiowałaś?
B: Dwa lata studiowałam pedagogikę specjalną, a ostatecznie skończyłam wychowanie muzyczne. Podczas studiów w Lublinie byłam blisko ruchu folkowego stworzonego wokół "Chatki Żaka" i Orkiestry Świętego Mikołaja. W 1988 roku zaczęłam pracę w ośrodku kultury w Czeremsze jako instruktor muzyki. Byłam akompaniatorką zespołu śpiewaczego, przygrywałam na akordeonie.