Bracia Quay na Ruhrtriennale, fot. Michael Kneffel
Z braćmi Quay spotkałem się w restauracji przy Folkwang Museum w Essen - niewielkim muzeum w Zagłębiu Ruhry, w którym można podziwiać dzieła Maxa Ernsta, Arnolda Böcklina, Wasilija Kandinskiego, a także celebrytów świata sztuki: Cezanne'a, Picassa, Renoira. Kilka godzin później odbyła się premiera ich najnowszego filmu (''KwartetSmyczkovy'' oparty na muzyce Lutosławskiego i dramacie Petera Handke) w postindustrialnych przestrzeniach Ruhrtriennale zaadaptowanych na sale koncertowe, teatralne i kinowe.
Spotkanie z braćmi Quay to nie lada wyzwanie, w końcu amerykańsko-europejscy bliźniacy są legendami kina i nie przepadają za publicznymi wystąpieniami - udzielają niewielu wywiadów, rzadko jeżdżą na światowe festiwale. Kiedy już zgodzą się na rozmowę, to mówią jakby jednym głosem - czasami Stephen powie kilka zdań, a Timothy kontynuuje, kiedy indziej jeden brat prosi drugiego o znalezienie odpowiedniego słowa, albo wyrażenie swojego zdania (które jest także jego zdaniem, ale ten drugi w tym momencie lepiej to ujmie). Trudno się dziwić, że ich artystyczne wizje są tak spójne.
W towarzystwie dzieł wielkich twórców sprzed wieku, a czasami dwóch, i butelki białego wina zaczęliśmy rozmowę.
Filip Lech (Culture.pl): Sekretny scenariusz - tak nazywacie muzykę w swoich filmach. W jaki sposób bracia Quay słuchają muzyki?
Bracia Quay: Każdego dnia około piątej rano przyjeżdżamy do naszego studia. Tam słuchamy muzyki przez cały czas - z radia, albo z telewizora. Kiedy dostaliśmy paczkę płyt ze wszystkimi utworami Lutosławskiego, każdego ranka odrabialiśmy pracę domową: słuchaliśmy jednego utworu, słuchaliśmy go po raz drugi, następnego dnia słuchaliśmy jeszcze raz... I mówiliśmy: ''nie, nie ten'' (śmiech).
Jest taki rodzaj muzyki, którego nie potrafimy wyobrazić sobie razem z obrazami. Dopiero ''Kwartet smyczkowy'' zostawiał dla obrazów wiele swobodnej przestrzeni. Kiedy obrazy pojawiają się obok muzyki, zamiast ją uzupełniać - robi się tego za dużo, tak jakbyś dyszał po szybkim joggingu.
''KwartetSmyczkovy'' będzie miał dziś premierę z muzyką na żywo wykonywaną przez Arditti String Quartet. Czy myślicie, że nasza recepcja filmu będzie inna od doświadczenia widzów, którzy zobaczą go w kinie?
Jesteśmy tutaj tylko raz. Potem ta muzyka od razu ulotni się z naszych uszu. Oczywiście ludzie mogą wrócić do domu i posłuchać Lutosławskiego z płyty, ale wtedy obraz zaniknie na zawsze.
W muzyce Lutosławskiego istotna jest przestrzeń. Słuchanie go na słuchawkach jest czymś zupełnie innym, niż słuchanie go w filharmonii.
To jak różnica pomiędzy sferą publiczną i prywatną. Kiedy słuchasz Lutosławskiego na słuchawkach, na przykład podczas pisania, możesz zamknąć oczy i zostać totalnie wsiąkniętym przez muzyczną próżnię - to idealna przestrzeń do słuchania muzyki. Ale potem mogę otworzyć oczy i zobaczyć kelnera, który idzie z tacą wypełnioną kieliszkami - wtedy muzyka Lutosławskiego staje się ścieżką dźwiękową, nawet jeśli odrobinę absurdalną.
Wasze kino bardziej skupia się na martwych przedmiotach, niż na ludzkim podmiocie, a muzyka Lutosławskiego jest bardzo humanistyczna. Krytycy często nawiązują do jego życia prywatnego, historii, kontekstu politycznego.
Przeczytaliśmy o Lutosławskim i jego ''Kwartecie smyczkowym'' tak dużo jak mogliśmy, staraliśmy się wyłapać kontekst i idee stojące za tym utworem. ''Kwartet'' został zamówiony przez szwedzkie radio, i wydaję się, że utwór ten nie zakładał żadnej misji, ani programu estetycznego - to była zamierzona prowokacja. Lutosławski od dawna myślał o formie kwartetu smyczkowego, i wydaję nam się, że wcale mu się ona nie podobała. Ten utwór jest zupełnie wyjątkowy na tle innych jego utworów. Nie ma tak wielu ''humanistycznych'' momentów - jest bardzo abstrakcyjny.
Lubicie ciszę?
Kochamy muzykę tak bardzo, że chcielibyśmy pokryć nią całą przestrzeń naszych filmów i zapomnieć o ciszy. Dobrze czujemy się w dźwiękowym uniwersum, ale w końcu cisza też jest jego częścią. Radykalna, zasadnicza cisza jest czymś, co powinniśmy zbadać dokładniej. Jednak filmy zamawiają u nas najczęściej instytucje muzyczne, które nie są tak bardzo zainteresowane ciszą.
Możecie poszukać zamówienia związanego z Johnem Cage'em...
Właśnie! (śmiech) To jakby świadomie zaciemnić ekran. Możesz to zrobić, ale rodzi to kolejne pytania: dlaczego postanowiliście pokazać ciemny ekran? Mogliśmy to zrobić tylko dlatego, żeby usłyszeć jeden dźwięk, a w tym czasie publiczność zacznie szeptać: ''Och, projektor się zepsuł'' i nie wysłuchają ani muzyki ani ciszy. A gdyby ktoś poprosił nas o zrobienie filmu, który byłby całkowicie niemy... Dla nas byłaby to sytuacja jak z koszmaru!
Kiedy pracujecie na materiale literackim, poruszacie się w świecie idei, a muzyka jest fenomenem fizycznym - każdy dźwięk ma swoją naukową charakterystykę. Podobnie animacja, która jest nie tylko sztuką, ale także nauką, może nawet alchemią. Czy myślicie, że to wszystko się łączy - emocje, ruch pojawiający się w filmach, z muzyką jako zjawiskiem fizycznym?
Dla nas muzyka antycypuje ciszę, to małe drżenie, które daje nam światło. Szukamy sekretnego stopu pomiędzy tym, co może zaoferować muzyka w połączeniu z przedmiotami. Wszystko ma w sobie życie, kiedy tniemy obraz tak by pasował do konkretnej nuty - każdy najmniejszy szczegół robi różnicę. Zawsze jednak przekładamy muzykę ponad scenariusz, który musi dostosować się raczej do praw języka muzyki, niż do zasad dramaturgii. Czasami muzyka przypomina szept: jest bardzo sugestywna. Podobnie jak cofająca się fala morska, to bardzo, bardzo mocne ciśnienie - może bardziej psychologiczne, ale naprawdę potężne.
Premiera filmu ''KwartetSmyczkovy'' na Ruhrtriennale, fot. materiały promocyjne
Jesteście melomanami, ale także kinofilami. W jakim filmie dźwięk został najlepiej wykorzystany?
Jeden z najlepszych filmów dźwiękowych to ''Les jeux des anges'' Waleriana Borowczyka z muzyką Bernarda Parmegianiego. Tam obraz jest tak malarsko wystylizowany, ze możesz doświadczyć niepowtarzalnego uczucia bilokacji.
Kino animowane to świat całkowicie wyobrażony, który potrafi przenosić widza w inne wymiary. W normalnym aktorskim filmie, kiedy stawiasz na stole szklankę, słyszysz odgłos szkła, które uderza o stół. W hollywoodzkim filmie, gdyby z dźwiękiem było coś nie tak, publiczność by się oburzyła - w końcu to wszystko ma być rzeczywiste.
W waszym kinie znajduję to, co Freud nazywał unheimlich - niesamowite, obce. A co was zadziwia w muzyce?
Jeszcze w latach 70. nagrywaliśmy dużo rzeczy z radia. Eksperymentowaliśmy z tymi materiałami, zwalnialiśmy taśmę i odnajdowaliśmy... pewien rodzaj statyczności. To było prowokacyjne i przepiękne, po prostu usuwaliśmy muzykę z jej oryginalnego kontekstu i dawaliśmy jej alternatywne życie.
Jeszcze dziś możemy wiele nauczyć się od Pendereckiego: doświadczenie aleatoryzmu jest nadzwyczajne, to stan umysłu. Jego muzyka może przenieść to co widzimy na ekranie na inny poziom. I nie chodzi nam o poziom, którzy osiągnęli hollywoodzcy reżyserzy, jak Kubrick (''Lśnienie''), czy Friedkin (''Egzorcysta''), którzy używali jego muzyki - po prostu grali ją bardzo głośno, nie zwracając uwagi na jej głębię.
Powinniscie usłyszeć pewnego młodego pianistę z Polski - Pianohooligana; gra orkiestrowe utwory ze wczesnego okresu twórczości Pendereckiego na preparowanym fortepianie. Pracowaliście z Leszkiem Jankowskim, Krzysztofem Pendereckim, a teraz z muzyką Lutosławskiego. Co w polskiej muzyce jeszcze lubicie?
Nie powiemy nic o Chopinie (śmiech). Kochamy muzykę Krzysztofa Komedy. Cenimy też Wojciecha Kilara, Henryka Mikołaja Góreckiego, Karola Szymanowskiego. Uwielbiamy Zygmunta Koniecznego i Ewę Demarczyk.
Autor: Filip Lech, październik 2013.