Przedstawiciel odchodzącego świata przedwojennej żydowskiej inteligencji, człowiek niezwykłej kultury i uroku osobistego. Swoje pasjonujące historie przekazywał piękną polszczyzną.
Nie jestem ani chrześcijaninem, ani Polakiem. Ale urodziłem się w Drohobyczu w tym, wówczas, polskim mieście. Uczęszczałem do polskiej szkoły. W domu mówiono tylko po polsku. Wychowany byłem w duchu polskiego patriotyzmu. Zawsze poczuwałem się, poczuwam się i zapewniam, że do ostatniego dnia poczuwać się będę do polskości.
["Muzyka uratowała mnie od śmierci", z Alfredem Schreyerem rozmawia Irena Subbotej, "Kurier Galicyjski ", 17–30 maja 2013]
Przez lata poświęcał się pracy na rzecz ocalenia kultury przedwojennych Kresów. Z sukcesem propagował twórczość Brunona Schulza i upowszechniał tradycję muzyczną swoich rodzinnych stron i Drugiej Rzeczypospolitej – występował z recitalami w języku polskim i w jidysz, przypominając tradycyjne melodie żydowskie, ukraińskie, polskie.
Wie pani, ile razy za mojego życia tutejsze ulice zmieniały nazwy? Jest taka jedna, którą nazywam ulicą trzech dat. Za Polski była 11 Listopada, za Sowietów 17 września, bo oni wtedy wkroczyli do Polski, a za Ukraińców to jest 22 stycznia, Dnia Niepodległości. Pytam się: jaka będzie następna?
[Zofia Fabjanowska-Micyk, "Gra Alfred Schreyer z Drohobycza", "Gazeta Wyborcza", 20 maja 2011]
Zapomniane bajki Schulza
Lata dziecięce spędził w Jaśle, gdzie jego ojciec dr Beno Schreyer, piastował funkcję kierowniczą w miejscowej rafinerii ropy naftowej. Po powrocie do Drohobycza w 1932 rozpoczął naukę w Prywatnym Gimnazjum Polskim im. Henryka Sienkiewicza, gdzie był uczniem Józefiny Szelińskiej, polskiej tłumaczki, polonistki i nieoficjalnej narzeczonej Brunona Schulza. Od 1934 uczył się w drohobyckim Gimnazjum Państwowym im. Króla Władysława Jagiełły. Tam przez cztery lata miał zajęcia z rysunku i prac ręcznych prowadzone przez Brunona Schulza.
Zwykle na zajęciach w pracowni stolarskiej było strasznie głośno. Stukanie młotków, przekrzykiwanie się. Prosił: "Chłopcy, troszkę ciszej, bo już mnie głowa od was boli". Głos mu się załamywał. Wiedzieliśmy, co wtedy trzeba zrobić. "Panie profesorze, to może pan profesor opowie nam jakąś bajkę?". Robił to chętnie, ale nie mógł tak od razu. Więc myślał na głos: "Nie, to już wam niepotrzebne, jesteście za duzi". "Ale my bardzo prosimy" – krzyczeli chłopcy. "Więc dobrze, pozamiatajcie wióry" – mówił nauczyciel. Wtedy siadał na warsztacie, półbokiem, nie patrząc na nas, tylko na ścianę i zaczynał opowiadać. Nikt się nie ruszał z miejsca, dopóki Schulz nie skończył. Niestety, wszystkie te bajki poszły w zapomnienie. Gdyby ich zebrać, to byłaby piękna część jego działalności literackiej.
["Muzyka uratowała mnie od śmierci", z Alfredem Schreyerem rozmawia Irena Subbotej, "Kurier Galicyjski ", 17–30 maja 2013]
W czasie drugiej wojny światowej została zamordowana cała rodzina Alfreda Schreyera – ojciec, brat i babcia w komorze gazowej, a matka i dziadek przez rozstrzelanie. On sam był więźniem kilku hitlerowskich obozów koncentracyjnych, kolejno w Płaszowie, Gross-Rosen, Buchenwaldzie i Taucha pod Lipskiem. Jak wspominał, wyuczone umiejętności techniczne, które zawdzięczał Schulzowi, w latach okupacji niejednokrotnie ratowały mu życie.
W 1945 roku przeżył tak zwany marsz śmierci, który mógł być dla niego ostatnim, gdyby nie to, iż w kręgu współwięźniów znany był z talentu wokalnego: w obozie śpiewał często znane i lubiane piosenki. Przez jednego ze strażników został uznany za śpiewaka operowego i zepchnięty z głównego szlaku przemarszu do pobliskiego rowu. Wyciągnął go stamtąd i podwiózł kawałek na ramie roweru wyrostek w spodniach formacji Hitlerjugend.
Wojna zakończyła się dla niego w Niemczech i być może wiódłby tu dalej swoje życie jako tłumacz, jednak jako obywatel ZSRR, zmuszony był wracać na teren miejsca zamieszkania. Podejmował wprawdzie próby dostania się do ciotki mieszkającej w Argentynie, jednak bezskuteczne, gdyż nie znał jej dokładnego adresu.
Nauczyłem dzieci polskich kolęd
W 1946 Alfred Schreyer powrócił zatem do rodzinnego miasta, gdzie ukończył studia muzyczne na Uniwersytecie Pedagogicznym. Był nauczycielem w Liceum Muzycznym im. Barwińskiego w Drohobyczu. Jednocześnie grał m.in. w orkiestrze kinowej oraz w restauracji.
W tym miejscu rozpoczyna się właśnie jego muzyczna kariera. Po wojnie każdy muzyk był na wagę złota. Alfred Schreyer nie tylko umiał grać i śpiewać, ale także posiadał skrzypce otrzymane od zaprzyjaźnionego Niemca. Został więc przyjęty do zdominowanego przez instrumenty dęte zespołu, który występował w drohobyckich kinach. Tu poznał też swoją przyszłą żonę, piosenkarkę Ludmiłę. Z rozrzewnieniem wspominał czasy, kiedy ruchomy obraz nie mógł istnieć bez muzyki wykonywanej na żywo i przyznaje, że część Drohobyczan przychodziła do kina tylko na uwerturę, żeby posłuchać jego zespołu, po czym, kiedy zaczynał się film, szybko czmychała do domu.
[Karolina Kolinek, "Alfred Schreyer – ocalały z Drohobycza", Meakultura.pl, opublikowano 12 marca 2013]
W owym czasie cieszył się lokalną sławą czarującego muzyka, jednak nieobce były mu różnego rodzaju szykany związane z żydowskim pochodzeniem. Nigdy jednak nie porzucił muzyki, aranżując popularne przedwojenne przeboje, pisząc muzykę do tekstów Iwana Franki, a także pielęgnując tradycję śpiewania piosenek napisanych w języku jidysz.
Był czas, kiedy myślałem, czy nie wyprowadzić się do Polski. Ale moja żona, prawniczka z Charkowa, wychowana po sowiecku i przekonana, że Związek Radziecki to najpiękniejszy kraj na świecie, nie chciała o tym słyszeć. Teraz córka mnie namawia, żebym zamieszkał z nimi w Niemczech. A ja tutaj się czuję potrzebny. W latach dziewięćdziesiątych zacząłem jeździć do Polski z chórem dziecięcym Odrodzenie. Chór powstał w 1990 roku i w tymże roku odzyskaliśmy nasz kościół parafialny św. Bartłomieja. Nauczyłem dzieci polskich kolęd. Wziąłem mikrofon z uczelni, skrzypce. I po raz pierwszy po pięćdziesięciu latach zabrzmiała tu, w Drohobyczu, na pasterce polska kolęda.
[Zofia Fabjanowska-Micyk, "Gra Alfred Schreyer z Drohobycza", "Gazeta Wyborcza", 20 maja 2011]
Będąc na emeryturze występował na okazyjnych koncertach grając na skrzypcach, śpiewając piosenki jidysz i przedwojenne polskie tanga. Przywracał pamięć o swoim nauczycielu, m.in. uczestnicząc w kolejnych odsłonach Festiwalu Brunona Schulza w Drohobyczu.
Muzyka – to moje życie! To ona uratowała mnie od śmierci. […] Mam dyplom dyrygenta i wykładowcy przedmiotów teoretycznych, ale moje hobby to śpiew i gra na skrzypcach. Teraz jestem w stanie coś zaśpiewać, a nawet podróżować po Europie z moim trio, które się nazywa Trio Schreyera. Trio Schreyera odwiedziło już kilka stolic, koncertowało w Warszawie, Wiedniu, Berlinie, Londynie. Podróżowanie i śpiewanie pomagają mi nadal cieszyć się życiem.
["Muzyka uratowała mnie od śmierci", z Alfredem Schreyerem rozmawia Irena Subbotej, "Kurier Galicyjski ", 17–30 maja 2013]
Strażnik pamięci
Alfred Schreyer jako strażnik pamięci Brunona Schulza odwiedzany był często przez artystów całego świata, choć głównie z Polski. Dla Schulza zawsze miał czas. Wśród jego gości byli m.in. Ryszard Kapuściński czy Allan Starski.
Uczeń Schulza stał się bohaterem filmu dokumentalnego "Alfred Schreyer z Drohobycza" (2010) w reżyserii Marcina Giżyckiego. Z kolei w filmie "Gdzież jesteście przyjaciele moi..." (1995) w reżyserii Mariusza Kobzdeja wcielił się w świadka minionych czasów i przewodnika po rodzinnym mieście, w którym m.in. po raz pierwszy światło dzienne ujrzał także polski poeta, skamandryta Kazimierz Wierzyński. Znaczące miejsce w tej opowieści zajmują postacie związane z miejscowym gimnazjum – prof. Bernard Mantel, prof. Michał Einleger, a także Mścisław Mściwujski, autor historii miasta Drohobycza, Józefina Szelińska i oczywiście Bruno Schulz.
Pora przedstawić skład personalny Tria Schreyera.
Alfred Schreyer – skrzypce i śpiew.
Tadeusz Serwatko – akordeon. Żyd uratowanym z Holocaustu dzięki pani Serwatkowej. Świetnie zna polski. Niemal całe dorosłe życie spędził jako muzyk na radzieckim transatlantyku. Opłynął świat.
Lowa Łobanow – fortepian. Jest palaczem w kotłowni. Jako jedyny w Drohobyczu zna hebrajski.
Grali na Międzynarodowym Festiwalu Brunona Schulza w Drohobyczu. Koncertowali na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie, w Lublinie, w Kazimierzu Dolnym. Rangę wydarzenia zyskał sobie koncert Alfreda Schreyera i jego zespołu na scenie Teatru Polskiego w Warszawie w maju 2011 roku . W Berlinie wzruszona publiczność zakupiła dla drohobyckiego trio nowy akordeon.
Podczas lwowskiego pokazu wystawy "W stronę Schulza" w 2005 roku jego drohobycki uczeń poznał m.in. Grzegorza Gaudena, obecnego prezesa Izby Książki. Gdy stan zdrowia Alfreda Schreyera mocno się pogorszył, Grzegorz Gauden załatwił mu pomoc medyczną w Polsce. Przewieziony do warszawskiego szpitala muzyk zaczął wykazywać oznaki poprawy. Ostatecznie jednak jego wycieńczony organizm przegrał walkę z chorobą.
W 2012 Alfred Schreyer został odznaczony Złotym Medalem Zasłużony Kulturze "Gloria Artis" i Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej.