Najlepszym dowodem na to, jak ważną instytucją był w czasach komunistycznego niedoboru kiosk RUCHU, jest scena z "Misia" Stanisława Barei, kultowej komedii wyśmiewającej absurdy PRL-u. To w niej z ust rezolutnej kioskarki zaczepianej przez klientów padały słowa: "Panie, to jest kiosk Ruchu, ja tu mięso mam", jeden z najpopularniejszych cytatów polskiego kina.
Bo w PRL-u pracownice sklepów były paniami życia i śmierci – to one decydowały, kto kupi dany towar, a kto odejdzie od lady z niczym i to one dla zaprzyjaźnionych klientów mogły zawsze odłożyć deficytowy towar- czy to kawałek wędliny, czy też nowoczesny odkurzacz.
To właśnie w sklepach najlepiej realizowała się polityka przekazywania pełnej władzy w ręce ludu, a w tak stworzonym mikrosystemie sprzedawczynie stanowiły klasę na swój sposób uprzywilejowaną.
Pamiętać bowiem trzeba, że w czasach PRL-u sklepowe półki zwykle świeciły pustkami, a gdy jakiś towar miał zostać przywieziony przed sklepem ustawiały się kolejki, jakie współcześnie zobaczyć można jedynie przed premierami limitowanych serii Nike’ów i nowego iPhone’a.
W komunistycznej Polsce aby zakupić wymarzony produkt, trzeba było stać w kolejkach długie godziny, a czasem dni, co doprowadziło to do powstania nowej grupy zawodowej – staczy, którzy za odpowiednią opłatą zajmowali nam miejsce w sklepowej kolejce.
"Gruźliczanka" – czyli woda sodowa po polsku
Wśród przedmiotów, które mogłyby być emblematami ery komunistycznej w Polsce, jednymi z najważniejszych są saturatory. Charakterystyczne wózki, z przymocowaną do nich butlą z gazem, od lat 50. gościły na ulicach polskich miast. To w nich powstawała woda sodowa, którą następnie sprzedawano na ulicach miast. Do wyboru były dwie opcje: wersja podstawowa, oraz ta droższa – z owocowym sokiem. W kraju, gdzie Coca-Colę uznawano za napój imperialistyczny, a oranżada była kosztowną alternatywą, dystrybutory wody gazowanej stały się częścią miejskiego pejzażu.