[Zbigniew Herbert, Stanisław Barańczak: Korespondencja (1972-1996). Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2005, ss. 104.]
Lwowska fantazja kontra poznańska solidność albo galicyjska dezynwoltura przeciw wielkopolskiej dyscyplinie. Tak najkrócej można skomentować zbiór korespondencji dwóch poetów Zbigniewa Herberta i Stanisława Barańczaka. Od razu trzeba zaznaczyć, że nie ma tych listów zbyt dużo - niewiele ponad trzydzieści powstałych w ciągu bez mała ćwierć wieku - więc stawiane na ich podstawie wnioski mogą się okazać ryzykowne, ale jednak to i owo udaje się ustalić ponad wszelką wątpliwość. Przede wszystkim fakt, że związek autora Struny światła z autorem Dziennika porannego to związek mistrza z uczniem, chociaż przez żadnego z nich nigdy głośno niewypowiedziany.
Ich znajomość zaczęła się w 1972 roku, gdy Barańczak (ur. 1946 w Poznaniu), liczący wówczas 26 lat zwrócił się do Herberta (ur. 1924 we Lwowie), mającego wtedy lat 48, z prośbą o wiersze do druku na łamach poznańskiego miesięcznika "Nurt". Na początku lat 70. Herbert był już pisarzem co się zowie, autorem czterech zbiorów poezji, a nawet wyboru wierszy, tomu słuchowisk radiowych i sztuk teatralnych, tomu esejów podróżnych, a także laureatem kilku prestiżowych nagród krajowych i zagranicznych, twórcą uznanym przez czytelników i krytyków, tłumaczonym na języki obce, wieloletnim współpracownikiem "Tygodnika Powszechnego" i "Twórczości", krótko mówiąc, kimś z podręcznika historii literatury współczesnej. Tymczasem Barańczak był świeżo upieczonym asystentem na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza i redaktorem "Nurtu". Ale też już kimś, przynajmniej w środowisku młodoliterackim ekscytującym się jego debiutanckimi książkami poetyckimi i krytycznoliterackimi. W dorobku miał też tyleż entuzjastyczną, co błyskotliwą recenzję zbioru Herberta Napis. Młody poeta musiał zapewne szybko przypaść do gustu starszemu, gdyż zestaw czterech wierszy z powstającego właśnie cyklu Pan Cogito na łamach "Nurtu" ukazał się rok później.
Potem pisywali do siebie z przerwami, ale za to pasjami, rozpoczynając listy od serdecznego wołacza: Drogi Staszku, Drogi Zbyszku. I chociaż Barańczak nadal traktował Herberta jak mistrza (poświęcił mu wiele szkiców, tłumaczył na język angielski i wydał książkę o jego twórczości Uciekinier z Utopii), to mistrz niespecjalnie się tym przejmował, jak tylko mógł, skracał dystans. Traktował młodszego kolegę jak równego sobie. Gdy w 1981 roku Barańczak został profesorem Harvard University w USA, Herbert zabiegał o publikację jego tekstów na łamach wydawanego poza cenzurą "Zapisu", a w stanie wojennym z dumą mu donosił, że rozpowszechniał na Wybrzeżu jego poemat Przywracanie porządku w formie ulotki. A wszystko w niewymuszonej, całkiem kumpelskiej, zabawnej formie, jak w relacji z obchodów 25. rocznicy buntu robotników w Poznaniu w czerwcu 1956 roku:
"Ja natomiast z opaską na rękawie spełniałem funkcję porządkowego i odpędzałem pielgrzymów od Wałęsy".
Zbigniew Herbert lubił się zaprzyjaźniać i co ważniejsze - umiał. Świadczą o tym opublikowane w książkach po jego śmierci zbiory korespondencji do i od Henryka Elzenberga, Jerzego Zawieyskiego, Jerzego Turowicza, o listach do znajomych z Londynu - Magdaleny i Zbigniewa Czajkowskich nie wspominając. Stąd w korespondencji do Barańczaka pojawiają się w takiej a nie innej formie: Adaś Michnik i Alik Smolar, Adaś Zagajewski i Ryś Krynicki. Co charakterystyczne, w tych epistolograficznych przyjaźniach to Herbert był stroną aktywną, inspirującą, narzucającą reguły gry, a nawet zabawy. O ile Barańczak raz i drugi przeprasza, mityguje się i usprawiedliwia, że odpowiada tak późno, po długiej przerwie, po okresie milczenia, o tyle Herbert nie robi mu z tego powodu żadnych wyrzutów. O sobie zaś pisze w sposób bezceremonialny i autoironiczny, można powiedzieć nawet, że z upodobaniem błaznuje na swój, ale nie tylko na swój, temat. "U nas [...] chciałoby się rzec, powolutku, ale trudno zdobyć się na chłopską cierpliwość. Równia pochyła: ruch jednostajnie przyspieszony" - donosi w 1981 roku, "Proszę, zarzuć mi łatwiznę, wtórność i konformizm" - prowokuje pół żartem, pół serio w 1986. Nie oszczędza siebie, gdy pisze z Paryża o tym, jak Gallimard odrzucił mu zbiór wierszy w przekładach Konstantego Jeleńskiego, i o kłopotach z założeniem konta bankowego, co wstrząsnęło "podstawami mego światopoglądu neokonserwatywnego" lub gdy z Berlina donosi o kłopotach z policjantami, którzy "po żmudnych dochodzeniach doszli do przekonania, że nie jestem z Libii i nie trudnię się zamachem (Wiech). Ale najbardziej pomogły mi jaczejki Solidarności. Fakt". I wreszcie gdy ciężko chory zadaje szyku: "moja koleżeńska rada to dotleniać się, dotleniać i jeszcze raz dotleniać. Ja sam jestem podłączony do aparatu ważącego ponad 30 kg, co bardzo utrudnia wspinaczkę na K2".
Nie ulega wątpliwości, że jak nikt skłonny był do kpin i żartów. O spotkanym we Francji Ryszardzie Krynickim napisze, że "męczeńsko destyluje siebie"; jedną z recenzji krytycznoliterackich swego korespondenta skomentuje ni mniej, ni więcej: "Bardzo elegancko kopnąłeś J.M. Rymka. Tylko coś mi się zdaje, że on pisze nie dla nas prostodusznych", a po lekturze Uciekiniera z Utopii nazwie Barańczaka Linneuszem, siebie samego zaś żabą: "żaba jest Ci wdzięczna, żeś chciał wyjaśnić jej niejasną anatomię, fizjologię i kumkanie". Inna sprawa, że gdy Barańczak prześle mu tom poezji Jamesa Merrilla w swoich przekładach, to bez ceregieli wywali kawa na ławę, co sądzi o tym amerykańskim wierszoklecie, nie zważając na to, czy sprawi tym przykrość tłumaczowi, czy nie: "Facet musi chodzić do psychoanalityka, który nakazuje mu pisać wiersze, bo innego uzasadnienia nie widzę", "jest pacjentem cierpiącym na logoreę". I jeszcze z rozbrajającym wdziękiem doda: "Obiecaj mi, że już nigdy nie będziesz, bo inaczej się powieszę. Wbiłem w ścianę mego ubogiego mieszkanka paryskiego gwóźdź, kupiłem gruby konopny sznur i czekam na odpowiedź".
Ale też skłonny jest grać na najwyższej strunie. Na przykład wówczas, gdy informuje o Michniku przetrzymywanym w 1983 roku w areszcie śledczym: "Jego listy pełne są niezmąconego humoru i optymizmu. Oto człowiek naprawdę wolny", gdy w 1996 roku wieść o śmierci Josifa Brodskiego skomentuje krótkim "Świat się kończy", gdy zawiadamia o śmierci Wiktora Woroszylskiego ("Ale na parę dni przed śmiercią cierpienia go opuściły i zasnął spokojnie w domu. Reszta jest milczeniem i nie nadaje się do opisu. Literatura jest nędzną płaczką") i o umieraniu Artura Międzyrzeckiego ("Ma raka płuc, jest w domu, nie mówi nawet przez telefon. Julia jest bezradna", "Źle mi w tej roli żałobnika"). Pełen patosu jest także obszerny list z 1990 roku, ogłoszony potem jako list otwarty na łamach "Gazety Wyborczej", w którym autor Barbarzyńcy w ogrodzie dokonał dość osobliwego rozliczenia ze stalinizmem. Z jednej strony zaatakował bez pardonu Adama Ważyka, Jerzego Andrzejewskiego, Kazimierza Brandysa, Kazimierza Wykę, Jana Kotta, Ryszarda Matuszewskiego, oskarżył system PRL i tworzących w tym systemie pisarzy, korzystających z przywilejów, a nie interesujących się szerzącym się antysemityzmem, nędzą mas, cenzurą, losem żołnierzy Armii Krajowej pomordowanych w Katyniu i w więzieniu przy Rakowieckiej w Warszawie, z drugiej zaś wyznawał: "Nigdy nie lubiłem stroić się w szaty męczennika, głodomora, a zwłaszcza pokrzywdzonego", co zresztą pozostaje w zgodzie z tym, co pisał wcześniej, mianowicie w roku 1983: "Jestem zdania, że moje życie było przeciętne, zbyt przeciętne jak na moje doświadczone pokolenie (to prawie kompleks)". Z przekąsem wypowiadał się o roli świętego i autorytetu moralnego, jaką narzucało mu środowisko opozycji demokratycznej, ale o samej opozycji już ze śmiertelną powagą: "Jedynie grupa KOR-u potrafiła dokonać historycznego zwrotu".
Odpowiadając na list Herberta, Barańczak dziękował, że został napisany "celnie i dobitnie, a zarazem z taktem i godnością". Otóż to. O ile Herberta ponosi temperament, skłonność do przesady zarówno w stronę tragedii, jak i komedii, o tyle Barańczak trzyma zawsze nerwy na wodzy, jest emocjonalnie opanowany, powściągliwy i konkretny, wypowiada się niemal wyłącznie o sprawach istotnych, nie pozwala sobie na żadne, choćby najniewinniejsze, żarty. Znamienne, że Herbert pisał listy zazwyczaj odręcznie, Barańczak zaś słał je w formie maszynopisu bądź wydruku komputerowego. Dlatego też listy Barańczaka to, przy wystylizowanych, pełnych pasji i barwnych narracjach Herberta, wyrafinowane komunikaty. Barańczak informuje oto starszego przyjaciela o tym, nad czym pracuje, co pisze, co tłumaczy, co publikuje, o kontaktach z amerykańskimi redakcjami i wydawnictwami. Na pytania o szczegóły z życia Josifa Brodskiego, którym Herbert bardzo się zainteresował, odpowiada natychmiast i z detalami, z sumiennością encyklopedysty. Ale też uważny czytelnik zwróci uwagę na kapitalną refleksję na temat finansowych kłopotów, jakie w 1990 roku wydawnictwo Arka w Krakowie miało z publikacją kolejnych tomów z Biblioteczki Poetów Języka Angielskiego pod jego redakcją, w której to refleksji Barańczak obok terminu samizdatu politycznego wprowadza sugestywne pojęcie samizdatu ekonomicznego. Czytelnik nie może też przegapić plastycznej relacji z pierwszego po dziewięciu latach emigracji pobytu w Polsce, w której autor Sztucznego oddychania nie bez zdumienia stwierdza, że studenci na spotkaniach nie pytali go wcale o sprawy polityczne, lecz np. o rymy w przekładzie Tygrysa Williama Blake'a.
Barańczak w kontaktach z Herbertem zbyt wylewny nie był, to prawda, ale za to bardzo mu oddany, o czym najlepiej świadczą jego zabiegi w sprawie uhonorowania Herberta w roku 1984 nagrodą Neustadt, przyznawaną od roku 1970 co dwa lata przez University of Oklahoma i czasopismo "World Literature Today", a której laureatami są, m.in. Giuseppe Ungaretti, Gabriel Garcia Marquez, Francis Ponge, Octavio Paz, Max Frisch, Tomas Tranströmer i Adam Zagajewski (w roku 2004). Niestety, nic z tego nie wyszło. Rekomendowany przez Barańczaka Herbert przegrał z fińskim poetą Paavo Haavikko, który pobił także Jorge Luisa Borgesa, Jorge Amado, Ernesto Sabato, Sandora Weöresa.
Cóż, Herbert najzwyczajniej w świecie nie miał szczęścia do tej nagrody, uważanej nie bez podstaw za przepustkę do Nobla. Nominowany był do niej kilka razy. Po raz pierwszy w 1970 roku przez Allena Tate'a, po raz drugi w 1972 przez François Bondy'ego. W roku 1976 sam Herbert zgłosił do nagrody Czesława Miłosza, Tadeusza Różewicza zgłosił wtedy Günter Kunert, ale pogodziła ich, tłumaczona zresztą przez Barańczaka, Elizabeth Bishop; Miłosz nagrodę dostał, lecz w roku 1978 - gdy nominował go Josif Brodski - zostawiając w pokonanym polu, zgłoszonego już po raz trzeci, tym razem przez Waltera Helmuta Fritza, Herberta. Na wieść od Barańczaka, że przegrał po raz czwarty, Herbert westchnął krótko, acz wymownie: "literatura to brudna sztuka". Koniec końców, po raz piąty Herberta do Neustadt International Prize for Literature (o czym w skądinąd wyczerpujących przypisach do Korespondencji nie ma mowy. A tak przy okazji, sprostowania wymaga jedna informacja w nich zawarta: Barańczak do KOR-u nie przystąpił w roku 1987, lecz w 1976!) zgłosił w 1994 roku J.M. Coetzee, ale i wtedy, wraz z Toni Morrison, Seamusem Heaneyem oraz Normanem Mailerem, poległ na rzecz Edwarda Kamau Braithwaite z Barbadosu.
Blok listów Herberta i Barańczaka uzupełniają teksty związane z postaciami, które w nich się pojawiają. "Po śmierci Josifa Brodskiego" - podzwonne dla Noblisty, a w nim jedno ważne zdanie, poprzez które Herbert dużo, bardzo dużo, mówi o sobie: "Żadnej pozy literackiej, żadnego cygaństwa, żadnego udawania, że jest się kimś innym, niż tylko tym, kim się w rzeczywistości". List do Adama Michnika z 1 grudnia 1976 i wyznanie jedyne w swoim rodzaju: "nie wiem, czy muszę Cię zapewniać, że Cię kocham i podziwiam [...]. Mój kochany Adasiu, bardzo mocno do serca Cię tulę", list do Barbary Toruńczyk, edytora Korespondencji, z maja 1986 roku, z którego dowiadujemy się, że redagowane przez nią "Zeszyty Literackie" autor Studium przedmiotu uznał za najlepsze polskie pismo literackie i jakby co, chętnie powtórzyłby tę opinię przed sądem w Warszawie. Wreszcie utwory poetyckie Herberta pod wspólnym hasłem Pięć wierszy do przyjaciół: Do Ryszarda Krynickiego - list, dedykowana przyszłemu redaktorowi naczelnemu "Gazety Wyborczej" Msza za uwięzionych, Widokówka od Adama Zagajewskiego, Artur - znane ze zbiorów oraz odnaleziony w archiwum poety szkic wiersza Bez tytułu, skierowanego do Barbary Toruńczyk. Czemu ma służyć publikacja tych tekstów w formie aneksu do zbioru listów Herberta i Barańczaka? Być może redaktor Toruńczyk chciała tym samym wykazać związki Herberta z przedstawicielami Nowej Fali i pokolenia '68? Jeśli tak, to zabrakło tu wiersza Pan Cogito. Ars longa, zadedykowanego Krzysztofowi Karaskowi, który co prawda w listach do Barańczaka się nie pojawia, ale - jak wiadomo - przyjaźnił się z Herbertem do końca jego dni. Niezależnie od tego, jedno nie podlega dyskusji: wpływu, jaki autor Epilogu burzy wywarł na postawy wymienionych wyżej indywidualności, nie da się w żaden sposób przecenić.
Jeśli ktoś miał wątpliwości, to po lekturze listów do Stanisława Barańczaka powinien się ich pozbyć na amen. Zbigniew Herbert był fascynującym i intrygującym, pełnym uroku i charyzmy czarnoksiężnikiem.
Janusz Drzewucki © by "Twórczość" 2006 | |