Wojciech Jagielski napisał książkę, która mogłaby być jego ostatnią. Nie brak w niej rozliczeń z samym sobą, nie brak podsumowań. Jest w niej z lekka elegijny ton kogoś, kto zbiera się, by powiedzieć "do widzenia". Nie ma jednak na szczęście powodu do obaw, drogi czytelniku i czytelniczko, bo, jeśli wierzyć temu, co autor mówi w wywiadach, kariery pisarskiej porzucić wcale nie zamierza. Jeśli już coś "Trębaczem z Tembisy" zamyka albo konkluduje, to pewien naładowany adrenaliną, hipnotyczny okres w swoim (dziennikarskim) życiu, kiedy zajmował się jeżdżeniem na wojny, przyglądaniu się rewolucjom, wojnom i zamachom stanu. Kiedy był – choć jak wyznaje, nie przepada za tym określeniem – korespondentem wojennym.
Rozliczeń już trochę było. Najpierw Jagielski opublikował w "Gazecie Wyborczej" tekst o igrających z życiem chłopcach bawiących się wojnę, czyli wojennych fotoreporterach. Potem zostawił etat reportera w gazecie. Jeszcze potem książkę – w dużej mierze o nim – napisała jego żona, Grażyna Jagielska. W "Miłość z kamienia" (2013) opowiedziała o tym, jak to jest być towarzyszką życia kogoś, kto większość życia spędza na wojnie i dlaczego wylądowała z tego powodu w szpitalu psychiatrycznym.
Teraz jest "Trębacz z Tembisy". Niby opowieść o Mandeli i RPA. Łatwo można się zasugerować: na okładce jest w końcu billboard ze zdjęciem Mandeli, a wydawca pisze, że to opowieść o życiu jednego z największych przywódców XX wieku przepleciona z historią twórcy wuwuzeli, popularnych trąbek używanych na stadionach. Uwaga, to zmyłka. Ostatnia książka Jagielskiego to opowieść przede wszystkim o nim samym.
Jest oczywiście – jak zawsze u Jagielskiego, fascynująco opowiedziana i niepomnikowa – historia Nelsona Mandeli, człowieka, który spędził w więzieniu ponad ćwierć wieku i nie stracił hartu ani pogody ducha. Jest też historia RPA widziana od dołu, poprzez życie Freddiego Makke, innego Południowoafrykańczyka ogarniętego pasją, choć nie do polityki, ale do piłki nożnej. Ale jest tu również trzeci, w jakimś sensie najważniejszy, bohater: Wojciech Jagielski, 50-letni dziennikarz z Polski na lekkim życiowym zakręcie. Wszyscy trzej mają lub mieli ze sobą coś wspólnego: "w swojej zachłanności pragną mieć wszystko, także to, co w życiu nawzajem się wyklucza".
Snując opowieść o Mandeli i Makkem, Jagielski pyta o to, co dręczy jego samego (a może nie dręczy, co po prostu zadziwia): co z ludzkim życiem pięknego i strasznego potrafi zrobić pasja. Innym, o których pisze, przypatruje się przez pryzmat własnych niepokojów: co warto poświęcić dla niepowtarzalnego uczucia, że jest się właśnie w tym jednym jedynym miejscu na ziemi, w którym akurat powinno się być? Czy pasja, to życie na opak jest wartością samą w sobie czy jakąś formą obłąkania? Wspomina własne wyprawy do Rosji, Gruzji, Afganistanu, Konga, Ugandy, Nigerii, próbuje odtworzyć i na chłodno przyjrzeć się "stanowi hipnotycznego zniewolenia i zależności, w który wprawia przyglądanie się wojnom, rewolucjom i zamachom stanu z bardzo bliska".
Opisuje wreszcie swoją – podtytułową - drogę do Mandeli. "Trębacz z Tembisy" to właściwie opis spotkania, do którego nigdy nie doszło. Mandela jest obsesją reportera, "brakiem", nieosiągalnym celem, który ściga, bo jest przekonany, że inaczej ominie go coś bardzo ważnego. "Z czasem zacząłem uważać, że wystarczy się z nim spotkać, by rozstrzygnąć życiowe rozterki i znaleźć odpowiedź na pytanie, ile warta jest pasja" – wyznaje. O wywiad z nim walczy latami. Wcale nie jest jednak jasne, czy rzeczywiście chce osobiście poznać wielkiego lidera i czy ważniejsza od celu nie jest przypadkiem sama droga. Mandela Jagielskiego jest kimś więcej niż fascynującym liderem czy obiektem dziennikarskiego dochodzenia. To figura wiecznego nienasycenia, apetytu na życie i poznanie, która robi z korespondenta wiecznego tułacza.
Choć dochodzi tu do paradoksalnej sytuacji, że postacie, o których opowiada Jagielski, wydają się bardziej pretekstem niż sednem sprawy, "Trębacz" nie rozczaruje też jednak tych, których skusi portret Mandeli na okładce. Tyle że Jagielski nie koncentruje się na Mandeli-gigancie, Mandeli-wielkim przywódcy, Mandeli-legendzie. Sprowadza go na ziemię, pyta – choć nie wprost, bo do rozmowy ostatecznie nie dochodzi – o to, czy nie żałował, czy nie zwątpił, czy czegoś po drodze nie schrzanił (a i owszem – rodzinę). Pokazuje go w nietypowych ujęciach. Jest tu Mandela w słomkowym kapeluszu, uprawiający przywięzienny warzywny ogródek, jest Mandela-mistrz przekabacania ludzi na swoją stronę, jest Mandela, który pierwsze przemówienie po wyjściu z więzienia odczytuje w damskich okularach. Czasem niejednoznaczny (dlaczego wstawał na widok więziennych strażników?), czasem rozczarowujący – jak wtedy, gdy przemówienia odczytuje z kartki. A jednak niezmiennie magnetyczny, wielki.
Z historią Mandeli ciekawie współgra portret Freddiego Makke – Saddama - zapalonego kibica i wynalazcy wuwuzeli, który na swoim pomyśle nie dorobił się ani dolara, bo w masowej produkcji wyprzedzili go Chińczycy. Saddam to RPA i jej historia widziane od podszewki, z perspektywy czarnych, ubogich i sfrustrowanych dzielnic. Bynajmniej niepolitycznie, bo Makkego polityka obchodzi tylko wtedy, gdy komplikuje mu życie. O ile Mandela to upragniony i nieosiągalny cel ścigany przez lata, o tyle Makke wpada w życie dziennikarza przypadkiem – dzięki artykułowi przeczytanemu w johannesburskiej gazecie.
Wiadomo, jaka była historia tego spotkania, a także wielu innych, bo w "Trębaczu" Jagielski hojnie dzieli się tajnikami swojego warsztatu. Warsztatu reportera cierpliwego, który latami oswaja temat, o którym chce napisać, jest otwarty na podszepty rzeczywistości i czujny jak radar, kluczy, sprawdza na własne oczy, zbacza z utartych szlaków, pozostaje w stanie wiecznej gotowości. Skoro nie przyjmie go Mandela, pojedzie do wioski czarownic albo innej, gdzie staruszki założyły drużynę piłkarską. Nic nie jest za daleko, nic nie jest niewarte zachodu dla człowieka, którego dopadła "klątwa dziennikarstwa".
Prawdziwa pasja, jak pisze Jagielski, zastawia sidła, nie znosi żadnych ustępstw, sieje zniszczenie, zmusza do wyborów, z których każdy jest stratą. Są efekty uboczne, są "ofiary" w ludziach (jak syn, którego dojrzewanie przegapił autor). Są wątpliwości. Ale dla wytrwałych pasja potrafi być też bardzo szczodra. Jak szczodra, przekona się każdy czytelnik tej subtelnej, wyważonej prozy. Na szczęście - nieostatniej. Jedno z końcowych zdań "Trębacza z Tembisy" brzmi przecież: "Pomyślałem, że mógłbym pojechać do Gruzji".
Autorka: Aleksandra Lipczak, styczeń 2014
Wojciech Jagielski
"Trębacz z Tembisy"
Oprawa twarda
Liczba stron: 304
Wydawnictwo Znak
Format: 140x205
ISBN: 978-83-240-2776-7