Nowy Teatr im. Witkacego w Słupsku uczcił bowiem siedemdziesiątą rocznicę śmierci swego patrona prapremierą widowiska "Witkacy: jest 20 do Xtej" w inscenizacji Andrzeja Marii Marczewskiego. Reżyser połączył w swym scenariuszu fakty zaczerpnięte z biografii Stanisława Ignacego Witkiewicza z wyimkami z jego dzieł. Treść listów, relacji, wspomnień Witkacego i bliskich mu osób przegląda się jak w zwierciadle w wybranych fragmentach "622 upadków Bunga", "Nienasycenia", "Pożegnania jesieni", "Normalnego człowieka", co pozwala – myślę, że nie tylko znawcom – doszukiwać się wielu zaskakujących tropów i skojarzeń.
Tytuł przedstawienia odnosi się do nieco zabobonnego przeświadczenia autora "Szewców", iż znaczące i przełomowe wydarzenia w jego życiu zachodziły o tej właśnie porze dnia: o dziewiątej czterdzieści. Dwadzieścia do dziesiątej wieczorem, oczywiście 18 września, zaczęła się też słupska prapremiera. Gdyby Witkacemu dane było ją widzieć, uznałby ją zapewne za istotną.
18 września siedemdziesiąt lat wcześniej uciekający przed zbrojną niemiecką potęgą twórca teorii Czystej Formy znalazł się we wsi Jeziory na Polesiu (dziś Ukraina). Tam też na wieść o zdradzieckim zaatakowaniu Polski od wschodu przez Armię Czerwoną pożegnał się z tym najpiękniejszym ze światów.
Była przy nim do końca Czesława Oknińska-Korzeniowska, oddana towarzyszka ostatnich lat jego życia. Kobiecy organizm przetrzymał, o dziwo, solidną dawkę środka nasennego. Dzięki temu zdała po latach sprawę z ostatnich chwil Witkacego.
Relacja Oknińskiej nieodmiennie działa z siłą wstrząsu, jakkolwiek wrażenie potęguje jeszcze dobrze dawkowana ekspresja Ireny Sierakowskiej. Nagłymi załamaniami głosu i mimicznymi niuansami przekonująco oddawała grozę osaczenia swojej bohaterki.
Akcję reżyser wpisał w kwadrat wyznaczany przez podwójne rzędy krzeseł. Widowni usytuowanej, dodajmy, na piętrze zabytkowego słupskiego Spichlerza, z przestrzenią poprzedzielaną pionami i skosami podpórek belkowego stropu. Tak surowe miejsce gry to gratka dla scenografa Tadeusza Smolickiego, któremu – po rozmieszczeniu plansz z powiększeniami znanych fotografii Witkacego – pozostało skupić się na kostiumach.
Między balami drewnianych kolumn przemykał Stanisław Ignacy Witkiewicz, grany z wewnętrznym ogniem przez Krzysztofa Kluzika. Niespokojny stukot obcasów aktora, zataczającego za plecami widzów coraz szybsze kręgi, wlewał się w potok słów wyrzucanych przez partnerkę. Aż nerwowy werbel kroków znienacka ucichł...
Emocje w pogoni za emocjami – napięcie nie spada. Witkacemu przychodzi uporać się z wyrzutami sumienia po samobójczej śmierci młodziutkiej narzeczonej, utalentowanej malarki Jadwigi Janczewskiej (Anna Rusiecka). Zdarzenie bezkompromisowo komentują przyjaciele: Bronisław Malinowski (Albert Osik) – zasłynie jako czołowy polski antropolog, etnolog i religioznawca oraz Tadeusz Miciński (Waldemar Czyszak) – pisarz, autor mistycznych powieści, dramatów i poezji. Ich zdaniem, Janczewska strzałem z browninga odebrała sobie życie – wśród rozsypanych kwiatów pod Skałą Pisaną w Dolinie Kościeliskiej – bo nie radziła sobie z obecnością innych kobiet w życiu narzeczonego.
Jedna z nich, Zofia Czerwijowska (Aleksandra Gronowska) przyczyn tragedii dopatrywała się w niepotrzebnych seansach zazdrości. Witkacy poddawał Jadwigę psychologicznym eksperymentom, zarzucając jej, że ulega miłosnym awansom Karola Szymanowskiego. Powszechnie było wiadomo, że przystojny kompozytor nie interesował się ani narzeczoną przyjaciela, ani w ogóle kobietami.
Młodego Stasia – z wdziękiem uosabiał go Sebastian Ryś – łączył dziwny splot miłości, szacunku, ale i nienawiści z Ojcem (Ireneusz Kaskiewicz). Stanisław Witkiewicz – malarz, architekt, eseista, popularyzator stylu podhalańskiego – zaprogramował syna na geniusza, co rygorystycznie egzekwował, nie tolerując niesubordynacji. Wynikały z tego ostre konfrontacje postaw.
"Nie obchodzą mnie rzeczy społeczne, chcę żyć poza społeczeństwem w swoim świecie indywidualnych psychicznych potrzeb" – wyrzucał z pasją Staś. "Dusza ludzka, która by się pozbyła wszystkiego, co jej daje życie społeczne, byłaby ciasną i małą duszyczką jakiegoś pierwotniaka" – replikował ojciec. Najwyraźniej cieszyły go te spory – co Kaskiewicz, aktorski wyga, wydobywał ciepłym, dobrodusznym spojrzeniem skierowanym na zbuntowanego młodzieńca, choć z ust nadal miotał gromy.
W kwestiach damsko-męskich starszy Witkiewicz, sam nie święty, był dla syna pobłażliwy. Trudno o bardziej pogmatwane życie uczuciowo-osobiste, niż to, które wodziło na pokuszenie Stanisława Ignacego. W arkana miłosno-cielesnych tajemnic wprowadzała go starsza o dekadę znana aktorka Irena Solska – rewelacyjnie ukazana przez pełną temperamentu Agnieszkę Brzeskot.
Zwieńczeniem bogatej kolekcji niepospolitych kobiet w życiu artysty okazała się Jadwiga Witkiewiczowa z domu Unrug (Marta Turkowska). Zawarte z nią małżeństwo w niczym jednak nie utemperowało Witkacego, wciąż niesytego miłosnych podbojów. Jadwiga, czyli Nina – zwana tak przez męża z uwagi na noszącą to samo imię nieszczęsną Janczewską – okazała się prawdziwą przyjaciółką, przed którą do woli wypłakiwał się nad kobiecą przewrotnością i niewdzięcznością kochanek.
Co tu dużo mówić, widowiska o takim bohaterze – wszechstronnie utalentowanym polskim twórcy: pisarzu, dramaturgu, poecie, malarzu, fotografie, filozofie, teoretyku sztuki – nie można robić powściągliwe, czyli letnio. Andrzej Maria Marczewski zaproponował teatr totalny, dynamiczny, z dyskretnie wtopionymi w materię przedstawienia projekcjami filmowymi przybliżającymi poleskie plenery i dąb w Jeziorach. Ten sam, choć starszy o siedem dziesięcioleci, pod którym Witkacy podciął sobie żyły, byle zdążyć uciec przed sowieckimi porządkami.
Magię widowiska podkreśla wyrazista muzyka. Marek Dyjak skomponował nostalgicznie nawracający motyw, pointujący poszczególne sceny rozdzierającym duszę zaśpiewem. Nadmiernie rozedrgane emocje – o co w przypadku Witkacego nietrudno – wyciszały z kolei kojące tony gongów i mis tybetańskich, z kontemplacyjnym wyczuciem dozowane przez Jadwigę Andrzejewską.
Piękne, wciągające widowisko Marczewskiego sprawia widzom najwięcej satysfakcji w części biograficznej. Wszędzie tam, gdzie pulsuje życie, które – przepraszam za skojarzeniowy banał – przerosło sztukę. Stąd też o wiele bardziej przemawiają do mnie wykonawcy, kiedy grają autentyczne postacie, niż ci sami aktorzy, choć nadal świetni, w rolach przejętych z prozy Witkacego.
Owszem, perwersyjne zmagania Akne (Brzeskot) i Bunga (Ryś) we fragmentach "622 upadków..." nadal podszczypują zmysły widzów, jednak nie są w stanie przebić tej temperatury odbioru, jaką miały wyłowione z zapisków prawdziwe wynurzenia Solskiej i Stasia. Ot, paradoks – znak czasu. Może tylko Waldemara Czyszaka zachowam w pamięci bardziej z mistrzowskiej ekranowej etiudy jako Węborka z "Nienasycenia", niż z interpretacji całkiem realnego kabotyństwa Micińskiego.
Utwory Witkacego, jeszcze w latach osiemdziesiątych dobrze obecne na polskiej scenie, tracą dziś, niestety, na sile wyrazu. Nie robią takiego wrażenia, jak w czasach PRL-u, kiedy obowiązującą normą była dookolna "dziwność istnienia".
Zaskakujące proroctwa artysty, choćby to o powszechnym zbydlęceniu, znacznie bardziej podniecały umysły jednak wtedy. Zanim się spełniły.
Janusz R. Kowalczyk wrzesień 2009 | |