Tłem akcji kolejnych powieści Ćwirleja jest zazwyczaj Poznań, ale w "Śmiertelnie poważnej sprawie" wydarzenia rozgrywają się głównie w Grodzisku Wielkopolskim. Miejscowi funkcjonariusze milicji dokonali tam aresztowania osobnika, który szybko przyznał się do potrącenia maluchem szesnastoletniej rowerzystki Andżeliki, a następnie jej wielokrotnego zgwałcenia i zamordowania. Raport opiewający sukces grodziskich posterunkowych trafił do wojewódzkiej centrali.
Starzy wyjadacze z poznańskiej dochodzeniówki poddali jednak wynik przesłuchań bezlitosnej krytyce. Przede wszystkim ujęty delikwent, Włodas Florczak, niegdyś najlepszy w okolicy specjalista inseminator, był od dawna znanym pijanicą, tak wycieńczonym nieustannymi libacjami, że fizycznie niezdolnym do popełnienia zarzucanych mu czynów. Wkrótce wyszło na jaw, że protokół swojego przesłuchania podpisał na alkoholowym głodzie, w zamian za butelkę piwa.
Mundurowi z Grodziska znaleźli pierwszego lepszego "winnego", kierując się nie tylko własną wygodą, ale i odgórnymi naciskami miejscowych kacyków, którym zależało na jak najszybszym zamknięciu śledztwa. Było to bowiem w czerwcu 1983 roku, jeszcze przed zawieszeniem stanu wojennego. W całym kraju pełną parą szły wtedy przygotowania do drugiej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny.
Gdyby nie czujność śledczych z Poznania, sprawa zabójstwa i wielokrotnego gwałtu trafiłaby ad acta. Ekipa z województwa, zainstalowana w Grodzisku Wielkopolskim w celu ponownego przeprowadzenia śledztwa, musiała zmagać się z próbami ukręcenia mu łba przez esbeckie szarże. Ale dochodzenie prowadzone przez podporucznika Mirosława Brodziaka i chorążego Teofila Olkiewicza zbyt wielu oficjelom okazało się nagle nie na rękę, żeby charakterni gliniarze pozwolili je sobie odebrać.
Bywały jednak sprawy, w których kryminalne wątki przeplatały się z politycznymi. W takich sprawach SB była monopolistą i przejmowała je od dochodzeniówki bez żadnych ceregieli. To tutaj wyglądało nieco inaczej.
W Polsce Jaruzelskiego i WRON-u było jak przy pieszczotach z tygrysem – i śmieszno, i straszno. Retro spojrzenie Ryszarda Ćwirleja na początek lat 80. w naszym kraju na pewno nie jest nostalgiczną afirmacją dobrodziejstw tamtego systemu. Odsłania za to paradoksy ówczesnej gospodarki, kiedy mimo reglamentacji wszelkich dóbr można było na przykład trafić na sklep z whisky sprowadzoną tak dawno, że nieobjętą kartkami na alkohol, której zaporową niegdyś cenę właśnie obniżono o połowę.
Albo osiedla widma, złożone z kilku wielopiętrowych bloków, gdzie nikt jednak nie mieszkał, bo zabrakło materiałów na wykończenie budynków. Nie zabrakło ich za to na wzniesione nieopodal w rekordowym tempie wille miejscowych sekretarzy partii czy naczelników. Słowem "mechanizm całego procederu działał sprawnie jak ruska pepesza".
Przy takich przekrętach "schłodzone trzy kanki po mleku pełne pierwszorzędnego bimbru", zarekwirowanego przez grodziskich funkcjonariuszy podczas akcji "Trzeźwość", którymi podjęli później ekipę z Komendy Wojewódzkiej MO, to doprawdy detal. Przy okazji wytropienia prawdziwego sprawcy zabójstwa nastolatki wypłynęło wiele innych prowincjonalnych zaniedbań i grzechów, które okazały się zalążkiem kolosalnej afery. Niebagatelną rolę odgrywały w niej nieformalne powiązania PRL-owskich służby specjalnych z międzynarodowymi gangami, przemycającymi na nasz rynek sprzęt elektroniczny, głównie magnetowidy, acz nie tylko.
Podporucznik […] nie mógł uwierzyć w to, co widzi. To nie mogła być pomyłka […] wyjaśniano im jak narkotyki wyglądają i działają. Prowadzący informował o różnych rodzajach prochów, ale mówił o nich jako o problemie, z którym walczy policja na Zachodzie. U nas jeszcze na razie to tylko domowe warzelnie makowego kompotu. Ale kiedyś przyjdzie taki dzień, że handlarze zaczną i do nas sprowadzać te wszystkie gówna, bo jesteśmy ogromnym europejskim rynkiem, który pochłonie każdą ilość towaru.
– I co? – zapytał Puchała.
– Zdaje się sierżancie, że właśnie weszliśmy do Europy.
Proceder przemytniczy czy przerzutowy działał w PRL dzięki całkowitej bezkarności Służby Bezpieczeństwa. Jej agenci pozyskiwali w ten sposób niekontrolowane środki na akcje specjalnego znaczenia, daleko wykraczające poza resortowy budżet i oficjalne raporty.
W prozie Ćwirleja warstwa dokumentalna jest tylko pretekstem do poprowadzenia wartkiej narracji. Mamy tu, co cieszy, wiele satysfakcjonujących, nieoczekiwanych zwrotów akcji. Choć również, rzec przykro, sporo przykładów niechlujstwa językowego. Autor hołduje natrętnemu rusycyzmowi, każąc swoim bohaterom nieustannie brać się "za coś" (za parzenie kawy, za dzielenie, za piwo), choć po polsku należałoby wziąć się "do czegoś" (do parzenia, do myślenia, do gramatyki). Równie przykro się czyta, gdy poleca kończyć "tą sprawę", skoro panie od polskiego na ogół są zdania – było uważać w podstawówce – że "tę".
Ryszard Ćwirlej, rocznik 1964, pochodzi z Piły, mieszka obecnie na wsi niedaleko Poznania. Z wykształcenia malarz i socjolog. Po ukończeniu studiów na Uniwersytecie Śląskim rozpoczął pracę reporterską w ośrodku TVP w Katowicach, a później w TVP Poznań. Od 2010 roku jest szefem programowym poznańskiego Radia Merkury. Pisze powieści kryminalne, których akcja rozgrywa się w latach 80. ubiegłego wieku w realiach schyłkowego PRL-u. Bohaterami książek "Upiory spacerują nad Wartą", "Trzynasty dzień tygodnia", "Ręczna robota" i "Mocne uderzenie" są poznańscy milicjanci, nic więc dziwnego, że autor uważany jest przez krytyków za twórcę gatunku literackiego, nazywanego "powieścią neomilicyjną". "Śmiertelnie poważna sprawa", piąta powieść Ryszarda Ćwirleja, jest kontynuacją przygód bohaterów, których czytelnicy mieli już okazję poznać we wcześniejszych książkach.