W finale filmu Kingi Dębskiej Daria Zawiałow śpiewa piosenkę "Jeszcze w zielone gramy". Na pozór wszystko się w niej zgadza – fraza wybrzmiewa wyraźnie, aranż jest interesujący, a głos piosenkarki – mocny. A jednak ten cover piosenki Wojciecha Młynarskiego pozbawiony jest życia. Opowieść o ludziach, którzy wbrew gorzkim doświadczeniom czekają na nadejście lepszych dni, nie ma tu ciężaru i prawdy. To samo, niestety, dotyczy filmu Kingi Dębskiej, mozaikowej opowieści o ludziach szukających ucieczki przed samotnością i poczuciem straty.
Jest wśród nich ex-skazaniec (Marcin Dorociński), na którego nikt nie czeka pod więzienną bramą i trzydziestolatka (Roma Gąsiorowska) chorobliwie zatroskana o swojego ojca. Jest dziewczyna z korporacji (ciekawa Małgorzata Gorol) nie potrafiąca ułożyć sobie życia miłosnego i jej sąsiadka (Edyta Olszówka) romansująca z żonatym profesorem. Jest wreszcie wiolonczelistka (Kinga Preis), której córka właśnie wyjechała na studia, a chwilę później mąż odszedł do innej kobiety.
Oglądając "Plan B" można odnieść wrażenie, że zamiast precyzyjnego scenariusza Kinga Dębska zaprezentowała widzom jedynie katalog z bohaterami, którzy mogliby się pojawić w dowolnej komedii romantycznej. Zamiast wybrać spośród nich dwie, trzy postaci, reżyserka postanowiła opowiedzieć o wszystkich, czego efektem stał się obraz boleśnie powierzchowny.
W "Planie B" to nie logika życia nadaje rytm działaniom postaci, ale logika filmowego opowiadania. W trwającej dziewięćdziesiąt minut opowieści każdy z bohaterów dostaje zaledwie kilkanaście minut, podczas których musi przeżyć upadek, odbić się od dna i odnaleźć spełnienie.
Dębska nie daje widzowi szans na zaprzyjaźnienie się ze swoimi postaciami. Zanim je poznamy, ich historie dobiegają końca. Szkoda, bo kilka spośród filmowych relacji zasługiwałoby na osobny film. Niejednoznaczna relacja łącząca dwie młode kobiety na życiowych zakrętach mogłaby być poruszającym dramatem o tęsknocie za bliskością, a opowieść o poczciwym skazańcu w rękach Skandynawów zapewne zmieniłaby się w krzepiącą komedię o tym, że w gruncie rzeczy ludzie są dobrzy. U Dębskiej wszystkie te historie zostają złożone na ołtarzu polifonicznej struktury, ale całości brakuje narracyjnego nerwu i autorskiego sznytu.