Życie Narwojszów podporządkowane jest ich dzieciom, bliźniętom Urszuli i Kazimierzowi, którym – w przeciwieństwie do ich dość licznego potomstwa, umierającego w niemowlęctwie – udało się dożyć wieku młodzieńczego. Urszula, która od wczesnych lat dziewczęcych robiła piorunujące wrażenie na płci przeciwnej, postanowiła pójść do klasztoru, bo jej najgorętszym pragnieniem było zostać świętą. Kazimierz wszelkimi sposobami usiłował wybić siostrze to postanowienie z głowy, jednak bezskutecznie.
Osobą, której wpływ na rodzinę Narwojszów będzie mieć szczególne znaczenie, okaże się Jan Kirdej Biront, cudem ocalały z kozackiej rzezi potomek wpływowej arystokratycznej rodziny. Tylko własnej przebiegłości i rzutkiemu umysłowi zawdzięczał pozycję, którą z wolna i właściwie od zera wyrabiał sobie w świecie pełnym krzywd, oszustw, przemocy i zdrad. Niewiele starszy od Kazimierza kolega z wileńskiej wszechnicy, a zarazem przywódca studenckiej korporacji – de facto bandy długowłosych wolnomyślicieli, zwalczającej inną żakowską szajkę świętoszkowatych podgolonych łbów – stał się dla niego wzorem do naśladowania.
Jednym słowem, a w zasadzie zdaniem, Kristina Sabaliauskaitė kreśli portret Jana Kirdeja Bironta:
Będąc bogatym, żyjącym beztrosko pełnoletnim studentem, który utrzymywał się z posiadanych ziem i folwarków, nie wrócił już do żadnej bursy, tylko wziął sobie służącego i wynajął piękne mieszkanie przy ulicy Szklanej nieopodal placu Ratuszowego, w bliskim sąsiedztwie wójta; mieszkanie to, oprócz wielu innych zalet, miało również i taką, że prosto z bramy prowadziły do niego schody z na wpół zadaszoną galerią, którą można było dyskretnie wprowadzić kobietę, tak by nikt tego nie zauważył, jako że najważniejszym i najczęściej używanym sprzętem w mieszkaniu dwudziestotrzyletniego Bironta było ogromne łoże z adamaszkowym baldachimem, do którego ten miły bakałarz, zazwyczaj spędzający czas albo nad książkami, albo w spelunkach, zwabiał tuziny, gdzie tam tuziny – raczej całe setki kobiet, poczynając od zarumienionych i chichoczących młódek, a kończąc na matronach poszukujących nieuświęconych sakramentem doznań i niemogących oprzeć się zgubnemu urokowi tego młodzieńca, co przemawiał do nich tak delikatnie.
Spośród wielu miejsc powieściowej akcji jednym ze znaczących jest wileński klasztor klarysek. Wpatrzonej we własne wyobrażenie świętości Urszuli wypadło przejść w nim upokarzający proces sprawdzania przydatności dobrze urodzonej panienki do służby Bogu, ze szczególnym rytuałem łamania jej "pychy". Sprowadzało się to między innymi do przekraczających jej siły posług, wśród których powszechny zwyczaj mycia kościelnej posadzki za pomocą zapleśniałej szmaty i wiadra wody – pokrywającej się szybko taflą lodu w nieogrzewanej świątyni – należał do tych mniej uciążliwych.
Dopiero podczas ceremoniału obłóczyn kandydatce do zakonu przyszło przeżyć rzecz osobliwą i nader znaczącą.
I kiedy zakonnice wzięły do rąk nożyczki i spokojnie, uroczyście, bez pośpiechu zaczęły Urszuli obcinać włosy, Jan Kirdej czuł się prawie tak samo jak wtedy, gdy stał w kryjówce za szafą i słyszał jęk męczonych rodziców, i serce mu się krajało; i poczuł, że pragnie tylko jednego jej spojrzenia, a potem, przyrzeka, na zawsze zostawi ją w spokoju; chce tylko, żeby ona choć raz, choć jeden jedyny raz popatrzyła mu w oczy i dowiedziała się o jego istnieniu, i jął cicho zaklinać ją w myślach: "popatrz na mnie, no popatrz na mnie", ale Urszula nie patrzyła, za nic w świecie, wzrok miała skierowany w górę, ku sklepieniu, patrzyła w niebyt, a może w niebiosa, i wtedy Biront, sam nie wiedząc, co go naszło, wypuścił z dłoni gładką srebrną gałkę swej laski, i laska, stukocząc, łomocząc, spadła na kamienną posadzkę, i było to jak trzask gromu w zupełnej ciszy kościoła, w której błądziła tylko pod sklepieniem samotna pieśń śpiewana z empory czyimś anielsko pięknym głosem, i ludzie poruszyli się niespokojnie, zasyczeli, i przez kościół przeszedł szmer oburzenia, i oczywiście hałas był taki, że Urszula Narwojszówna rozejrzała się, chcąc zobaczyć, co tak zastukało, i ma się rozumieć, dostrzegła tego nieznajomego mężczyznę, którego nigdy jeszcze nie widziała, a który z jakiegoś powodu siedział wraz z jej rodziną na honorowym miejscu w pierwszej ławce, i Urszula gniewnie spojrzała mu w oczy: co on za jeden i jak śmie przeszkadzać w takiej chwili, i wtedy jakby rozpoznała te szare oczy, poczuła, że gdzieś je widziała, w snach albo w marzeniach, i nie mogła przestać w nie patrzeć, nie mogła się od nich oderwać, jakby ktoś związał ją z nimi niewidzialną nicią, i poczuła, że te oczy ją głaszczą i pieszczą, że ją opłakują, że okrywają się żałobą po niej, jakby chciały się z nią pożegnać na zawsze, choć dopiero ją odnalazły, i zrozumiała, że kosmyki obcinanych włosów, które spadły na jej ramiona i na podłogę, są dla tego mężczyzny jak uderzenia młotka zabijającego trumnę, a jej spojrzenie jest dla niego jak śmierć, ale on chyba nie boi się śmierci, widać to po jego oczach…
I znowu w jednym – wprawdzie wielokrotnie złożonym – zdaniu, pisarka pokazuje, jak dalekosiężne skutki może mieć taki, pozornie nic nieznaczący epizod. Pomysł upuszczenia korporanckiej laski przez Bironta odmieni postanowienie Urszuli. Choć wejście za drzwi klasztorne jest daleko łatwiejsze niż wyjście spoza nich.