Lampedusa. Pierwsze skojarzenia? Włoska wyspa na Morzu Śródziemnym, o dwudziestu kilometrach kwadratowych powierzchni, mająca najpiękniejszą plażę na świecie – Wyspę Królików – i licząca sześć tysięcy mieszkańców, przez życie których przewinęło się kilkaset tysięcy nielegalnych imigrantów. Ten powierzchowny opis nie satysfakcjonuje Mikołajewskiego. Poeta w skórze reportera zapuszcza się w głąb lądu i odsłania przed czytelnikiem to, czego nie pokazują kamery telewizyjne, nie dostrzegają (nie chcą dostrzec?) czołowi światowi politycy.
Bez trudu reportaż o wyspie, będącą bramą do europejskiego snu, można by wypełnić wstrząsającymi obrazami czy rozpaczliwymi relacjami przybyszów z kontynentu afrykańskiego. Tym tropem poszedł chociażby Stefano Liberti w książce "Na południe od Lampedusy", dogłębnie analizując problem. Dotykając tak drażliwej kwestii łatwo ulec pokusie grania na emocjach. Jednak Mikołajewski jest przede wszystkim wrażliwym poetą i nie rezygnuje z pierwiastka lirycznego. W "Wielkim przypływie" płynie pod prąd. Opowiada o uchodźcach w zasadzie bez ich udziału. Przyjmuje perspektywę Lampedusańczyków, którzy próbują wrócić do normalności, walcząc z powszechnym wyobrażeniem trupów na plaży.
W jego reporterskim debiucie imigranci owszem, pojawiają się, ale między wierszami, nigdy bezpośrednio. Opowiadają o nich mieszkańcy, którzy spotykają ich prawie codziennie. Jak chociażby uhonorowany Polską Nagrodą im. Sérgio Vieira de Mello (Wysokiego Komisarza NZ ds. Praw Człowieka w latach 2002-2003) doktor Pietro Bartolo – "lekarz żywych i martwych". Mówi o trosce, przeszywającym bólu, radości z uratowanego życia, bezradności. To od niego dowiadujemy się o istniejącej "umowie" (między kim a kim? – o to autor niestety nie pyta): oficjalnie uchodźców nie ma na wyspie od 3 października 2013 roku, od katastrofy, w której zginęło trzysta sześćdziesięcioro sześcioro (lub ośmioro, według innych źródeł) ludzi. Lampedusa żyje z turystyki, więc niechcianych przybyszów chowa się pod osłoną nocy. Ale o nich nie zapomina.
Obecni są również poprzez przedmioty wyłowione z morza przez młodego artystę Giacomo Sferlazzo i jego przyjaciół. Kolekcji nadano nazwę Muzeum M. (jak migracja). "Pokazywaliśmy rzeczy takimi, jakie są. Czekając, aż opowiedzą swoją historię" – mówi Giacomo. Listy, edycje Koranu, Biblia po francusku, łyżki, garnki, piłka z rysunkiem chińskiego króliczka, buty… Przedmioty te można by wymienić na jednym oddechu, zapisać po przecinku. Zamiast tego autor nadaje im rangę symbolu, zamieszczając pojedyncze słowa i zdania na osobnych stronach. Uświadamia tym samym, że za każdą ocaloną rzeczą kryje się konkretna osoba, której losy powinny zapełnić puste miejsce w tej historii. Literacko niedopowiedzianej, ale nieprzemilczanej.