Opowiadanie opublikowane w miesięczniku "Twórczość", czerwiec 2006.
Janusz Koryl
ŚMIERĆ NOSOROŻCA
1.
Mój dziadek Antoni mawiał: "Najważniejsze jest niebo za oknem", a kiedy go pytałem, co chce przez to powiedzieć, brał mnie na kolana, głaskał po czuprynie i niezmiennie powtarzał: "Sam się o tym przekonasz. Wszystko w swoim czasie".
Lubiłem siedzieć przy oknie i gapić się w niebo. W dzień podziwiałem obłoki, w nocy liczyłem gwiazdy. To liczenie wcale nie było taką łatwą sprawą. No bo jak policzyć kamyki w strumieniu albo ziarenka piasku w klepsydrze? A z gwiazdami było podobnie. Migały żółtym światłem, drżały z byle powodu, czasem spadały. Kiedyś udało mi się doliczyć do trzystu czterdziestu ośmiu. Nigdy później nie przekroczyłem tej liczby.
Pewnego dnia w książce o astronomii, jaką znalazłem w biblioteczce ojca, przeczytałem, że wszechświat jest nieskończony. Płakałem cały wieczór. Jak to? Niebo się nigdzie nie kończy? Przecież wszystko ma jakąś granicę. Pokój ma ściany, podłogę i sufit. Rzeka ma dno, a boisko do piłki białe linie malowane wapnem.
No więc przestałem liczyć gwiazdy. Nie opuszczała mnie jednak pewność, że gdzieś tam, w nieskończonym kosmosie, który nie ma ani ścian, ani sufitu, ani białych linii malowanych wapnem, ktoś podobny do mnie siedzi przy oknie i patrzy w moją stronę. Czasem dochodziło do tego, że machałem mu ręką, chociaż nie wiedziałem nawet, jak ma na imię ani o czym tak naprawdę myśli.
"Najważniejsze jest niebo za oknem".
Dziadek miał rację. Z biegiem lat nieba ubywało. Jak włosów na głowie albo jak sił w wiotczejących mięśniach. Gdy byłem kilkuletnim brzdącem, niebo ledwo mieściło się w oknie mojego pokoju. Czasem to nawet bałem się, że wpadnie do domu razem z gwiazdami albo zachodzącym słońcem. Przypominało mi brzuch nosorożca. Mógłbym przysiąc, że nocą słychać było jego sapanie. O tak, nosorożec pędził na złamanie karku.
Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że nieba jest coraz mniej, że zmniejsza się jak przekłuty szpilką balon, że zwisa z okna, przypominając zbyt kusą firankę. To było niesamowite uczucie. Patrzeć, jak umiera niebo. Tak mi się wtedy przynajmniej wydawało. Miałem wrażenie, że niebo garbi się, kurczy, maleje. Zupełnie jak człowiek, który przestał marzyć.
Kiedyś mogłem to niebo brać pełnymi garściami, pakować je do oczu, do ust, za pazuchę, chować w szufladzie na czarną godzinę. Było tak duże, że bałem się, by mnie nie przygniotło. Widziałem, jak dziadek gładził je po skórze, ale robił to z roku na rok jakby coraz smutniej. Bo niebo malało i nie było na to żadnego sposobu.
Nosorożec, który kiedyś pędził przed siebie, tratując obłoki i gwiazdy, coraz częściej zatrzymywał się, by odpocząć. Brakowało mu tchu. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Nie pomagały nawet najpiękniejsze sny, w których ogromne zwierzę wciąż było niezmordowane. Nosorożec słabł z każdym rokiem, kurczył się, umierał.
Niebo zmalało na tyle, że gdyby mi tylko przyszła na to ochota, mógłbym je schować w blaszanym pudełku po miętowych cukierkach. Za oknem kołysał się wyleniały kosmyk błękitu. Tak, dziadek miał rację. Niewątpliwie. Nieba za oknem było coraz mniej. Z każdym rokiem. Z każdym miesiącem. Z każdym dniem.
Aż wreszcie niebo zniknęło.
2.
W krawieckiej pracowni mojego dziadka stało stare żelazko z duszą. Uwielbiałem patrzeć, jak dziadek rozgrzewa ją w blaszanym piecyku, a potem delikatnie wkłada do żelazka i zaczyna prasować. Żelazko syczało, ze skropionego wodą materiału wzbijały się kłęby pary, w pracowni unosił się mdły zapach rozgrzanej tkaniny. Przycupnięty na składanym krzesełku, obserwowałem każdy ruch dziadka, który nie miał sobie równych w krawieckim rzemiośle.
Dziadek nigdy niczego nie zapisywał. Zawsze pamiętał, komu co uszyć, z jakiego materiału, kiedy przygotować pierwszą przymiarkę, ile komu zwęzić, a ile popuścić. Maszyna do szycia, niemiecki singer, stukała nieustannie. Dziadek szył garnitury, sukienki, płaszcze, żakiety, kamizelki, spodnie. I chodzili do niego ludzie z całego powiatu, ba, zdarzało się nawet, że czasem przyjeżdżał jakiś lepszy pan z odległego miasta, który dowiedział się o mistrzowskich umiejętnościach mojego dziadka. Co tu dużo gadać, dziadek był krawcem nad krawcami.
- Antoni, uszyj mi kamizelkę - prosił Zenek Kotlarz, który szykował się na ślub swojej córki w dalekim mieście.
- Antoni, przydałaby mi się suknia z tego żółtego jedwabiu - mówiła Stefa Pasierbowa, która wyczytała w gazecie, że taki kolor jest teraz najmodniejszy.
- Antek, skróć mi ten płaszcz - mówił Szymek Kalita, przynosząc brązową jesionkę. - Będzie w sam raz dla mojego syna.
Dziadek chętnie przyjmował zamówienia. Kiedy patrzyłem, jak nawleka nitkę i wprawia nogą w ruch starego singera, było jasne, że jego krawiecki talent obstalował mu Stwórca. Nie mogło być inaczej.
Jak było trzeba, potrafił doradzić. Kiedy gruba Hela Nowakówna chciała sobie uszyć miniówkę w niebieskie motyle, dziadek Antoni dyskretnie jej to wyperswadował. A kiedy Julek Lis uparł się, by jego marynarkę ozdabiały błyszczące guziki, dzięki poradom dziadka uniknął pośmiewiska. Jednym słowem, walili ludzie do dziadka drzwiami i oknami.
Cóż to był za widok, gdy srebrzyste kółko przy niemieckim singerze zaczynało wirować. Dziadek rozpoczynał szycie. Jak sroka w kość patrzyłem na igłę galopującą brzegiem materiału i na uzbrojony w naparstek wskazujący palec dziadka. Miałem wrażenie, że w tym naparstku dziadek trzyma swoje czary, dzięki którym uchodził za najlepszego krawca w okolicy.
Najradośniej było wtedy, gdy dziadek szył ślubne garnitury i suknie. To wymagało wyjątkowej maestrii. No bo przecież pan młody musi wyglądać pięknie. Jak jabłonka w sadzie. A panna młoda nie może w żadnym calu odstawać od swojego przyszłego męża. Też musi być śliczna. Jak brzoza w lesie.
Więc dziadek Antoni dwoił się i troił, szyjąc ślubne kreacje. A podśpiewywał przy tym wesoło że hej. "Pierwszą brygadę", "Ułanów", "Głęboką studzienkę". W przypływie radości pozwalał mi nawet pobawić się żelazkiem. Oczywiście wtedy, gdy nie było gorące. Z nabożeństwem dotykałem starej pordzewiałej duszy.
Ale gdy dziadek szył czarny garnitur dla wdowca albo czarną sukienkę dla wdowy, z jego ust znikał uśmiech, a pracownia wypełniała się ciszą. Rozlegał się tylko monotonny warkot singera. Wtedy lepiej było dziadkowi nie wchodzić w paradę.
Ile było gadania, gdy pewnego razu przyszedł do dziadka Romek Wątroba. To był znany na całą okolicę pijus i hulaka. Niepodobna go było zobaczyć bez butelki wina. Zawsze obdarty, zawsze odrapany, kołysał się na boki, przemierzając codziennie wciąż tę samą trasę: z domu do sklepu i ze sklepu do domu.
Ale, jak to mówią, na każdego przychodzi boże zmiłowanie. I nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Romek przestał zaglądać do butelki. Kiedy wszedł do dziadkowej pracowni, był trzeźwy jak noworodek.
- Żenię się - rzucił od progu. - Uszyj mi, Antoś, ślubny garnitur.
Dziadek zastukał naparstkiem w blat stołu i spojrzał na Romka, przechylając głowę.
- Mówisz poważnie? - zapytał.
- Jak najpoważniej - odparł Romek i dodał: - Ślub za dwa tygodnie.
Dla dziadka zamówienie było świętością. Klient płaci, klient wymaga. Podejrzewam, że gdyby dziadka odwiedził Belzebub, przyjąłby zamówienie bez mrugnięcia okiem. Bo krawiec musi mieć swój honor, a dziadkowi Antoniemu honoru nie brakowało.
Umówili się z Romkiem, że garnitur będzie gotowy za tydzień. I przychodził Romek do dziadkowej pracowni, cierpliwie znosił przymiarki. Dziadek brał wielkie krawieckie nożyce, przycinał, fastrygował, podwijał nogawki, rysował kredą kieszenie.
Zbliżał się termin ślubu. Garnitur był prawie gotów. Została jeszcze tylko kamizelka. I właśnie wtedy, jak grom z jasnego nieba, spadło na dziadka nieszczęście. Siedząc wieczorem przy swoim singerze, nagle zaniemógł. Usta wykrzywił mu grymas cierpienia. Chciał coś powiedzieć, ale żadne słowo nie mogło się przecisnąć przez zdrętwiałe wargi. "Chryste..." - zdołał wyszeptać i znieruchomiał na zawsze.
Dziadek umarł z naparstkiem na palcu.
3.
Romek Wątroba płakał rzewnymi łzami. No bo jak to? Ślub bez kamizelki? To jeszcze gorsze niż kot bez ogona. Jak świat światem pan młody zawsze miał kamizelkę. A tu taki pech. Oj, Antoni, Antoni, dlaczego mi to zrobiłeś?
Na próżno ludzie pocieszali Romka. On wiedział swoje. Bez kamizelki nie ma mowy o ślubie. Więc zaczął się głowić, kto mu taką kamizelkę uszyje. W końcu padło na krawca z pobliskiego miasteczka. Ale gdzie mu tam do krawca nad krawcami, dziadka Antoniego. Nie miał tego drygu, nie miał tej maestrii, no i przede wszystkim nie używał naparstka. A srebrny naparstek to przecież coś więcej niż tylko mała, niepoważna rzecz chroniąca palec przed ukłuciem igły.
W końcu jednak Romek wystąpił w kamizelce. Ale gdzie jej tam było do reszty garnituru. Przy elegancko skrojonych spodniach i dopieszczonej marynarce wyglądała niczym uboga krewna. Od razu było widać, że nie wyszła spod igły dziadka Antoniego. No i jak można było przypuszczać, stało się nieszczęście.
Dwa miesiące po ślubie i hucznym weselisku żona Romka Wątroby wpadła pod samochód. Zginęła na miejscu. Romek znów zaczął pić, a kilka dni później powiesił się na strychu. Gdy go znaleziono, dyndał na swoim ślubnym krawacie. No i oczywiście ludzie zgodnie stwierdzili, że to wszystko przez mojego dziadka, który nie zdążył Romkowi uszyć kamizelki. Bo gdyby zdążył, na pewno nic by się złego nie stało. Żona Romka by żyła, a i jej mąż miałby jak u Pana Boga za piecem.
Pogrzeb dziadka zgromadził tłum ludzi. Ledwo się zmieścili przed cmentarną kaplicą. Przyszli wszyscy, którym dziadek za życia szył płaszcze, garnitury, spodnie, sukienki, spódnice, no i kamizelki. Dawno nie było we wsi takiego pogrzebu. Krawiec nad krawcami leżał w trumnie, jakby odpoczywał po ciężkiej robocie. Mógłbym przysiąc, że gdzieś z góry dolatywał uparty warkot singera i szczęk krawieckich nożyc.
Ludzie śpiewali pieśń, a ja stałem przed trumną i patrzyłem na dziadkowe ręce splecione różańcem. I wtedy wpadła mi do głowy ta myśl: naparstek! Dlaczego dziadkowi nie założono naparstka? To nie fair. Tak się nie robi krawcowi nad krawcami. I zacząłem się rozglądać dokoła, jakbym szukał kogoś, kto zaraz naprawi to niedopatrzenie. Ale wszyscy sprawiali wrażenie nieobecnych. Kobiety wycierały oczy, mężczyźni skubali wąsy i gładzili się po zaroście na policzkach. "Naparstek!" - krzyczały moje oczy. "Naparstek!" - wołała moja dusza. Jak można go było przeoczyć?
Wyszedłem z cmentarnej kaplicy i ile sił w nogach pobiegłem do dziadkowej pracowni. Tam, wśród tysiąca szpilek, igieł, szpulek z nićmi, skrawków materiału, znalazłem naparstek. Zacisnąłem go w dłoni i wróciłem na cmentarz. Właśnie wynoszono z kaplicy trumnę. Tłum ruszył w stronę wykopanego w ziemi dołu.
"Najważniejsze jest niebo za oknem".
Słowa dziadka wróciły do mnie ze zdwojoną siłą. Spojrzałem na naparstek i niesiony falą ciał dotarłem na skraj dwumetrowej dziury w ziemi. Ksiądz pokropił trumnę święconą wodą i dziadek Antoni skończył swą ziemską wędrówkę. Gdy na wieko trumny zaczęły spadać pierwsze grudy ziemi, wrzuciłem do dołu dziadkowy naparstek.
4.
Śnił mi się regularnie co kilka dni. Był uśmiechnięty i zadowolony. Wokół krzątały się skrzydlate anioły. Święty Piotr, leżąc na hamaku, wachlował się liściem łopianu. Dziadek siedział przy swoim singerze i szył białą kamizelkę.
- Dziadku - pytałem. - Dla kogo ta kamizelka?
- Dla kogoś bardzo, bardzo ważnego - odpowiadał dziadek, nie przerywając roboty.
- No powiedz, dla kogo? - ciągnąłem dziadka za rękaw.
- To tajemnica - dziadek szeptał mi do ucha.
Z podziwem patrzyłem, jak biały materiał zamienia się w elegancką kamizelkę. W powietrzu unosił się zapach anielskich skrzydeł. Dziadek nie zwracał na nie uwagi, napędzając nogą starego singera. W pewnej chwili dostrzegłem, że dziadek nie ma na palcu naparstka.
- Dziadku - nie mogłem powstrzymać swojej ciekawości. - A gdzie jest twój naparstek?
Dziadek uśmiechał się tylko pod nosem i mówił:
- Tutaj nie potrzebuję naparstka.
- Jak to? - byłem bardzo zdziwiony.
- Tutaj wiele rzeczy jest niepotrzebnych.
Miałem wrażenie, że anioły uśmiechają się za moimi plecami. Singer turkotał jak rozpędzony pociąg, a ja stałem obok pochylonego nad maszyną dziadka i nie mogłem się nadziwić, jak bardzo niewiele potrzeba do szczęścia. Bo szczęście, byłem tego pewien, jest bliżej, niż się nam wydaje.
Pewnej nocy zamiast dziadka przyśnił mi się Romek Wątroba. Miał na sobie swój ślubny garnitur. Był wyraźnie zmartwiony. Święty Piotr głaskał go po głowie i pocieszał:
- Nie martw się Romek, już po wszystkim.
- Ale ja nie mam kamizelki.
- A po co ci kamizelka?
- Jak tu iść do ślubu bez kamizelki?
- Przecież już po ślubie. Nie zauważyłeś?
- Bez kamizelki się nie liczy.
- Jesteś w niebie. Rozejrzyj się.
- W niebie? Naprawdę?
- Naprawdę. Ja jestem święty Piotr, a to mój klucz do raju.
Piotr potrząsnął złotym kluczem przed nosem zatroskanego Romka.
- Święty Piotr? - dziwił się Romek Wątroba. - Więc ja naprawdę umarłem?
- To niezbędny warunek, żeby się tutaj dostać.
Ale o wiele częściej śnił mi się dziadek Antoni. Zawsze siedział przy swojej maszynie i niezmordowanie szył białą kamizelkę. Widziałem w jego oczach ogromny spokój, taki, jakiego tu na ziemi ze świecą by nie znalazł. Nawet stare żelazko syczało jakoś inaczej. Szczęk nożyc był delikatniejszy, a nici nie rwały się z byle powodu.
- Dziadku?
- Słucham.
- Pamiętasz, co mi mówiłeś o niebie?
- Pamiętam.
- Miałeś rację.
- Wiem.
- Niebo za oknem jest najważniejsze.
- Staraj się, by ci jak najdłużej służyło.
Dziadek wciąż szył, a ja podziwiałem tę jego cierpliwość. I chociaż nigdy nie zdradził, dla kogo jest przeznaczona ta biała kamizelka, z biegiem czasu nabrałem pewności, że przecież nie może być inaczej i że tę kamizelkę mój dziadek szyje dla samego Boga.
5.
Potem musiałem znaleźć odpowiedni słoik. W tajemnicy przed matką zakradłem się do kuchni. Przeszukałem wszystkie możliwe zakamarki. Słoik znalazłem w szafce obok zlewu. Stał między patelnią a dzbankiem na herbatę.
Potem musiałem wywiercić otwory w zakrętce. Z szuflady, w której ojciec trzymał gwoździe, śrubki, pinezki i dziesiątki rozmaitych narzędzi, wyjąłem śrubokręt i w największym skupieniu zrobiłem w zakrętce pięć niewielkich dziurek.
Najpierw musiałem schwytać muchę. Okazało się jednak, że to wcale nie takie proste. Zwłaszcza dla kogoś, kto jest dziesięcioletnim chłopcem. Polowanie trwało godzinę. Mucha była wyjątkowo sprytna. Uciekała z firanki na lampę, z lampy na biurko, z biurka na stolik, ze stolika na krzesło, z krzesła na szafę, z szafy na łóżko, z łóżka na firankę. Dopadłem ją na lustrze i włożyłem do słoika.
Mucha próbowała się wyrwać, ale było to niemożliwe. Położyłem słoik na parapecie i przyglądałem się swojej zdobyczy. Spacerowała po szklanych ściankach, zastanawiając się pewnie, co to za miejsce i w jaki sposób tu się znalazła. Dziurki w zakrętce umożliwiały jej oddychanie. Postanowiłem zaczekać do jutra. Mucha była przeznaczona na ofiarę.
Następnego dnia obudziłem się wcześnie rano. Zjadłem śniadanie, umyłem zęby, przyczesałem fryzurę i spojrzałem na słoik. Mucha siedziała na szklanym dnie i lizała je swoją śmieszną trąbką. Przyniosłem z kuchni nóż i położyłem obok słoika. Byłem zdecydowany. W końcu to tylko mucha.
Zamknięta w słoiku, jakby coś przeczuwając, zaczęła brzęczeć jak oszalała. Obijała się o szklane ścianki, aż wreszcie osłabła. O czym myślała? Bała się? Rozpaczała? Liczyła na cud?
Cudu nie było.
Chwyciłem nóż i odkręciłem słoik. Wyjąłem niemrawą już muchę i oparłem o parapet. Potem przyłożyłem nóż do miejsca, gdzie głowa łączy się z tułowiem. Nacisnąłem ostrze. Mała czarna główka odskoczyła od reszty ciała. Ale mucha wciąż żyła. Jej tułów ruszał się nieprzerwanie. Wyglądało to tak, jakby owad nie zauważył braku swojej głowy, która leżała na parapecie kilka centymetrów dalej.
Ofiara została spełniona.
[...]