Drugi po "Dziecku Rosemary" "szatański" film Romana Polańskiego nie powtórzył artystycznego sukcesu jego amerykańskiego debiutu, choć wydawać się mogło, że był na ów sukces skazany.
"Dziewiąte wrota" to opowieść o Deanie Corso (Johnny Depp), nowojorskim bibliofilu specjalizującym się w odnajdywaniu bezcennych pierwodruków dla bogatych kolekcjonerów. Cyniczny, szarmancki i zblazowany przypomina raczej detektywa z filmów noir niż intelektualistę. Pewnego dnia zgłasza się do niego tajemniczy wydawca Boris Balkan (Frank Langella), kolekcjoner książek poświęconych diabłu. Chce, by Corso odnalazł dla niego dwa egzemplarze "Dziewięciu Wrót Królestwa Cieni", tajemniczej księgi, która odpowiednio odczytana ma doprowadzić do powrotu szatana na Ziemię. Wiedziony chęcią zysku Corso rusza w podróż do Europy, a wkrótce orientuje się, że misja, której się podjął, jest śmiertelnie niebezpieczna.
Szatan czy też diabeł jest wymysłem mitologii, w naszym przypadku chrześcijańskiej. W przeciwieństwie do aniołów, które są również fikcyjnymi postaciami mitologicznymi - jest od nich ciekawszy, bardziej intrygujący. Anioły są nudne. – mówił Roman Polański w rozmowie z Januszem Wróblewskim z "Polityki" i dodawał: - "Dziewiąte wrota" są tylko bajką. W takiej konwencji zostały opowiedziane. Poważnego filmu o diable ani poważnego filmu o wampirach nigdy bym nie zrobił".
Przenosząc na ekran powieść Artura Pérez-Reverte’a Polański znacząco zmienił fabułę powieści. Pożegnał wielu bohaterów, uprościł konstrukcję i …zmienił tonację całości. W "Dziewiątych wrotach" sięgał po kampową estetykę, tworząc film świadomie kiczowaty. Tak jak w "Nieustraszonych pogromcach wampirów" czy "Piratach" polski reżyser grał ze schematami kina wampirycznego i konwencją filmu o piratach, tak w "Dziewiątych wrotach" wykorzystywał reguły kina okultystycznego i bawił się nimi. Efektem tej strategii był film, który przerażał, ale momentami wywoływał też ironiczny uśmiech