Barbara Czochralska
Z DRUGIEJ STRONY PLANETY
Być tym, czym jestem, jest to niczym nie być,
jeśli nie mogę być tym bez obawy
Szekspir, HAMLET
Zostałam stypendystką Fundacji Fulbrighta i jednocześnie otrzymałam zaproszenie z uniwersytetu w Michigan, w Ann Arbor. Jechałam do kraju Wielkich Jezior, kraju Indian Siuksów, Stanów Zjednoczonych Ameryki. Do samolotu wsiadałam jak na Latający Dywan, pewna, że bezpiecznie uniesie mnie ponad chmury i miękko wyląduje w każdym miejscu, które mu wskażę. Jakaś magiczna siła spełniała moje życzenia.
Wszystko, co widziałam przez okno samolotu, naprawdę nie istniało. Wydawało się, że Góry Skaliste wyrastają ze śniegowych pól, po których chciałoby się biegać, jednak każde stąpnięcie w białą zaspę śniegu mogło odsłonić przerażający widok. Nagle odkrytą prawdziwą twarz świata, do którego lecąc i w ogromnym pędzie zbliżając się - bezpowrotnie się go opuszcza. Może wtedy czuje się w uszach gwizd nieubłaganego "naprzód", które jest krzykiem, lamentem powietrza nad człowiekiem opuszczającym życie i powracającym w przeszłość. A może jest to tylko odwrotna wizja bólu narodzin, która poprzedzała kiedyś wejście w świat przyszłości?
Na drogę do Ameryki dostałam talizman, który miał mnie chronić w czasie lotu nad Atlantykiem. Zaufałam tej Sile Magicznej i wierzyłam w jej opiekuńcze skrzydła pewna, że za rok ta sama siła z równą troskliwością przeniesie mnie do Warszawy. Byłam więc spokojna. Bez lęku przyglądałam się dalekiej i błyszczącej w słońcu, drobno pomarszczonej powierzchni oceanu, czerwonym hałdom skalistej Szkocji i wsłuchiwałam się w równy uspokajający warkot silników, starannie osłoniętych aluminiową blachą TU-154.
Kiedy przelecieliśmy już nad Nowym Jorkiem, kamiennym jeżem, którego wieżowce dotykały prawie samolotu, długo jeszcze krążyliśmy w powietrzu, zanim samolot wylądował na lotnisku Kennedy'ego. Prawie w morzu. Na lotnisku czekał już na mnie urzędnik Fundacji Fulbrighta, który przeprowadził mnie szybko przez labirynt korytarzy i bramek odpraw celnych, bo do odlotu następnego samolotu było tylko pół godziny.
Mały, dwudziestoosobowy samolocik startował wieczorem. Kiedy wzbił się w powietrze i odwrócił na bok, zobaczyłam w czerwonym świetle zachodu ciemne wody otoczone burymi bagiennymi trawami. Samolot startował tak miękko, jakby miał skrzydła napompowane powietrzem. Lecieliśmy w purpurze zachodu. Słońce, którego na dole już nie było, czarowało chmury. Przecinaliśmy fale ciemnej mgły, tonęliśmy w czerni, a potem znów wypływaliśmy na śniegowe pola pokryte purpurowym pyłem.
Lecieliśmy przez zaczarowany świat miłości. Miłości Słońca do Ziemi.
[...]
W laboratorium zadzwonił telefon. Mój amerykański kolega, który odebrał, powiedział:
- This is a call for you.
- For me? Impossible - zdziwiłam się.
Podeszłam do telefonu niespokojna, bo nikogo tu nie znałam i nie spodziewałam się telefonów. Ale ktoś zapytał mnie po polsku:
- Pani Barbara Czochralska? Tutaj mówi profesor Fajans.
- Profesor Fajans? - zdumiałam się.
- Tak, tak, proszę pani, ja jeszcze żyję - powiedział profesor, ciesząc się ze swojego żartu. Ja na chwilę zamarłam, próbując ocenić niestosowność mojego zdumienia, ale nie miałam sobie nic do zarzucenia. Kiedy już poznaliśmy się lepiej, zorientowałam się, że ten żart powtarzał profesor dosyć często i stanowił on rodzaj intelektualnego wdzięku, którym zdawał się odstraszać śmierć.
Profesor Kazimierz Fajans, sławny uczony polskiego pochodzenia, z wykształcenia chemik, jeden z odkrywców słynnej zasady przesunięć w promieniotwórczości, przedstawianej w książkach jako zasada Soddyego-Fajansa, był mi znany właśnie z podręczników.
- Pamiętam pana profesora z wykładu w Warszawie - powiedziałam z całą, na jaką było mnie stać, radością, bo wystraszona byłam jeszcze jego żartem.
- Była pani wtedy w Pałacu Staszica! - ucieszył się teraz profesor. (Profesor Fajans był w latach sześćdziesiątych w Warszawie).
- Tak, byłam. Chciałam poznać sławnego uczonego.
- To pani mnie pamięta? Ale ja się zmieniłem od tego czasu - zaniepokoił się profesor. - Chcieliśmy panią zaprosić do nas do domu. Mamy zwyczaj zapraszać wszystkich chemików, którzy tu przyjeżdżają z Polski.
- Jestem szczęśliwa - powiedziałam. - To wielki zaszczyt dla mnie. Dziękuję bardzo za zaproszenie.
Następnego dnia kupiłam bukiet czerwonych róż, który miał wyrażać moją sympatię dla profesora, który w wieku 94 lat żartował ze śmierci. Idąc przez puchate, pełne świeżego śniegu ulice Ann Arbor, starałam się iść tak wolno, żeby idąc naprzód ulicami małego, amerykańskiego miasteczka lat siedemdziesiątych, oddalać się coraz bardziej; tak, żeby trafić dokładnie w tamtą epokową chwilę odkrycia profesora Fajansa sprzed sześćdziesięciu lat.
Domek - w stylu francuskim, jak się później dowiedziałam - przypominał mi Polskę. Biały, ośnieżony, otoczony małym ogródkiem, był tak samo prawie niezamieszkały i milczący, jak inne piękne domki - wille w tym nierealnym miasteczku, zbudowanym w sercu indiańskiej puszczy, którą dawno rozwiał wiatr.
Otworzył mi ktoś bliski: wysoki, starszy pan o ascetycznej twarzy. Byłam wewnątrz polskiego dworku. Na ścianach obrazy z Polski, fortepian, cicha muzyka i takie firanki, jak w domu Szopena w Żelazowej Woli.
Żona profesora, pani Salomea Kapłan, którą profesor poznał i z którą ożenił się w czasie studiów w Niemczech, jest z wykształcenia lekarzem. Pani Salomea jest drobną siwą panią, bardzo miłą i serdeczną, oboje z mężem mówią świetnie po polsku, chociaż jest to może niewłaściwe wyrażenie. To tak, jakby ktoś mówił o mnie, że świetnie mówię po polsku. W tym domu zawsze mówi się po polsku, a język angielski i niemiecki, którymi się oboje również posługują, ma charakterystyczną polską wymowę. Pijemy kawę i rozmawiamy o Polsce, siedząc na kanapie pod portretem profesora. W strumieniu ciepłego powietrza powiewa biała, muślinowa firanka. Profesor, siedząc na wysokim fotelu, opowiada o sobie. Właściwie nie wiadomo, gdzie przebywa w tej chwili, w Heidelbergu sprzed lat sześćdziesięciu czy tutaj, w Ann Arbor, gdzie od czasu do czasu zapada w krótki sen. Powoli zamierają czerwone róże umieszczone na białym wykuszu nad kominkiem.
Jeszcze pod wrażeniem spotkania z profesorem Fajansem napisałam do Stachury list, mimo że on się nie odezwał. Wydawało mi się, że mogłoby to być interesujące dla Wszystko jest poezja.
cy*
Ann Arbor, 14 lutego 1974 r.
Daleki Panie,
Nie mam dotychczas żadnej wiadomości od Pana. Myślę jednak, że coś musiało się zdarzyć.
Piszę do Pana, bo dzisiaj byłam u profesora Fajansa z wizytą, zaproszona przez niego tylko dlatego, że jestem naukowcem z Polski. Profesor Kazimierz Fajans jest jednym z wielkich polskich uczonych, którzy zyskali światową sławę i przeszli do historii nauki. Prawo przesunięć, w promieniotwórczości Soddyego-Fajansa, jest w podręcznikach fizyki. Profesor opowiadał, że był uczniem Rutheforda, kolegą Sommerfelda, dobrym znajomym Einsteina. Fajans miał 22 lata, kiedy wymyślił tę swoją zasadę (jak mówi - by intuition, podczas gdy Soddy potwierdził to przez obliczenia), a Einstein 30, kiedy się spotkali w Heidelbergu.
Fajans egzaminował również Heisenberga jako studenta, który podobno niewiele wiedział z fizyki doświadczalnej. Wprawdzie Heisenberg dostał później nagrodę Nobla z fizyki za odkrycie zasady nieoznaczoności, która stała się podstawą fizyki kwantowej, ale tamtą jego ułomność tym bardziej rzewnie się wspomina.
Dla profesora wszystkie najważniejsze wydarzenia jego życia znajdują się w przeszłości i najchętniej o tym mówi. Bardzo ciekawe było słuchanie tego, jak przeszłość wartko przez niego przepływa, jak ten strumień przeszłości błyska od spotkań i zdarzeń, jak wypełniony jest wzruszeniami tamtych czasów, kiedy rodziła się epoka, która nam teraz zagraża.
W pewnym momencie zadałam profesorowi pytanie, tak jak to sobie wyobrażam, że Pan by to zrobił:
- Co pan profesor myśli o przyszłości fizyki?
To jednak było za trudne pytanie na pierwszą wizytę.
- Nie wiem, co się teraz robi - powiedział profesor. - Nie chwytam już wszystkiego, nie wszystko rozumiem. Ale niektóre rzeczy rozumiem lepiej niż oni, pomimo że mój sposób widzenia jest nieuznawany.
Chodziło o kwantykułową teorię materii, której to teorii jest autorem i wydał ją w postaci książki - po polsku. Postanowiłam ją przeczytać po powrocie do kraju. A może byłaby interesująca dla Andrzeja Moszczyńskiego i jego wizji fizyki w przyszłości? Przesyłam serdeczne pozdrowienia, również dla pana Andrzeja.
Barbara Czochralska
PS Dostałam odbitki kilku listów prof. Fajansa do L. Paulinga (noblista) i vice versa, z czego jestem dumna.
B. Cz.
**Bardzo polubiłam profesora Fajansa i myślę, że była to sympatia wzajemna. Byłam często zapraszana do domu profesora, spotykaliśmy się również w klubie profesorów na uniwersytecie.
Rozmawialiśmy bardzo dużo. Teraz, kiedy przyglądam się tamtym czasom i słyszę jeszcze rozmowy, które prowadziliśmy w domu państwa Fajansów, myślę, że bardziej od jego wspaniałej przeszłości, gdy w wieku 22 lat zrobił swoje największe odkrycie naukowe, zafascynowała mnie jego starość. Ten okres jego życia, kiedy się z nim spotykałam i mogłam go obserwować - a tylko o krok wyprzedzał swoją śmierć - posiadał wspaniałą cechę, którą podziwiałam. Można było ją nazwać zwalczaniem entropii umierania. Ta szczególna cecha czy dyscyplina wewnętrzna stawała się widoczna, prawie zaczynała się od metafizycznego żartu, że przeżył sam siebie. Być może nie on jeden potrafił dojść do tej granicy, z której człowiek widzi swoje życie jako skończony już twór i mając ten ogromny do siebie dystans, potrafi się śmiać z tego, że przeżył sam siebie. Dla mnie będzie to zawsze wspaniały dowód zwycięstwa ducha nad materią i nieczęsto spotykana manifestacja opanowanego stosunku do śmierci.
Ale profesor Fajans szedł dalej w chłodnej obserwacji zbliżającej się do śmierci. On obserwował śmierć jak przeciwnika, o którym wiadomo, że będzie zwycięzcą, i powoli przygotowywał swoje życie do zamknięcia. On sam prowadził administracyjne podsumowanie swojego życia naukowego. Sprawdzał i segregował wszystkie dokumenty. Klasyfikował i wkładał do teczek te, które miały być po jego śmierci odesłane do muzeum Uniwersytetu Michigan w Ann Arbor. Jednocześnie prowadził ożywioną korespondencję z Europą w sprawie sprzedaży listów laureatów Nagrody Nobla, których był właścicielem. Do nich należała również obszerna korespondencja z Linusem Paulingiem na temat teorii rezonansu, za którą Pauling otrzymał Nagrodę Nobla, ale którą Fajans krytykował. Sam również prowadził sprzedaż papierów wartościowych na aukcjach, głównie w Niemczech Zachodnich.
Nie potrafiłam sobie wtedy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego profesor porządkował te sprawy sam, dlaczego nie chciał tego powierzyć innym, kiedy wiedział, że ma tak mało czasu. Dzisiaj rozumiem, że na świat można patrzeć jak na schemat ludzkiego działania, który będzie istniał wiecznie, a to działanie jest jedynym celem życia. Wtedy jedynym możliwym przetrwaniem byłoby ulokowanie się w umysłach ludzkich już za życia. Fajans wiedział, że będzie żył jeszcze po śmierci i chciał to swoje pośmiertne istnienie jeszcze za życia usprawnić. Uniknąć możliwych błędów przyszłych interpretatorów albo tych, którzy zechcą kontynuować jego idee. Światu mechanizmów, w który wierzył, chciał pozostawić przygotowane przez siebie - wyczyszczone i wypolerowane - ogniwo. To wzbudzało mój podziw i szacunek.
W tym postępowaniu zamknięta była jednak dziecinna prawie wiara w to, że jego umysł potrafi kontrolować życie jeszcze po śmierci. Przedstawiając siebie potomnym w sposób jednoznaczny, podporządkowany logicznemu rozumowaniu, wierzył jako naukowiec, że potrafi zapobiec wszystkim wątpliwościom, podszeptywanym przez intuicję odczuciom i nie sformułowanym jeszcze pytaniom tych, którzy kiedyś, kiedy jego już nie będzie, będą to jego dzieło burzyć, wprawiać w ruch i rozkładać na najdrobniejsze, nie przystające do siebie elementy - jak bakterie działające na innym, niższym poziomie życia organicznego.
Tak odbywać się będzie proces oczyszczania ducha przez materię i uwalniania ducha od materii. Przywracanie ziemi sił, które straciła, stwarzając kiedyś skomplikowany żywy twór: - człowieka, który się od niej uniezależnił i przez moment wierzył, że może nad nią panować.
[...]**