Podobnie jak w przypadku wielu powieści, tak i tę tłumacz przeczytał w całości dopiero w trakcie pracy, czyli wbrew jednej z zasad, spisanych przez Karla Dedeciusa w „Notatniku tłumacza” i traktowanych często jako kanoniczna: „Nie zaczynaj tłumaczenia, zanim nie zapoznasz się dokładnie z całością oryginału: z jego tematem, formą i zamysłem, jego prehistorią i posthistorią”.
„Jeżeli przeczytało się w swoim życiu kilkanaście tysięcy książek, nie trzeba z każdą zapoznawać się od deski do deski, żeby na podstawie fragmentu wyrobić sobie zdanie o jej jakości” – wyjaśnia „raz i na zawsze” Maciej Świerkocki, zagadnięty na tę okoliczność. „Jednym z powodów, dla których preferuję ten typ podejścia, jest ciekawość. A inny jest taki, że intuicja przekładowa w pierwszym zetknięciu z tekstem jest lepsza. Działa tu podobny mechanizm psychologiczny jak w przypadku odpowiedzi w testach wielokrotnego wyboru. Poczucie, że się książkę poznało, bywa zwodnicze” – dodaje. „Powstaje złudne wrażenie, że przejrzeliśmy pacjenta na wylot i wiemy już, co się w jego wnętrzu kryje. Ale to jest indywidualna sprawa, bo ostatecznie ważne jest to, czy pacjent przeżyje i czy stanie na nogi; a nie to, w jaki sposób go wyleczymy”.
Uważa, że tłumacz, podobnie jak chirurg czy reżyser, powinien nabijać sobie rękę, i dlatego nie waha się przed wzięciem na warsztat literatury popularnej. Stąd w jego dorobku takie pozycje jak „Świat Emmy” czy „Emma i inni” Joan Austen-Leigh, ciotecznej prawnuczki autorki „Dumy i uprzedzenia”. „Nie wydaje mi się, żeby taka praca uwłaczała tłumaczowi. Nie wydaje mi się także, by uwłaczała czytelnikom, którzy się oddają lekturze tego typu książek. Uznałem pracę nad nimi za bardzo dobre ćwiczenie stylistyczne” – stwierdza. Paradoksalnie, trudniej ukryć pewne nieścisłości czy uchybienia w przezroczystym stylu literatury lekkiej, niż w literaturze wymagającej, która pozwala na większą swobodę w przekładzie. Dlatego dobry tłumacz jest jak sportowiec – nie lekceważy przeciwnika. W tym przypadku autora lub autorki pierwowzoru, z którym przyszło mu się zmierzyć.
„Elżbieta Tabakowska napisała kiedyś: wiesz coś na pewno, sprawdź. Wiesz na pewno na pewno – sprawdź dwa razy” – mówi Maciej Świerkocki, powołując się na profesorkę filologii, która zajmuje się teorią przekładu, a swoje doświadczenia translatorskie przekazała między innymi w książce „O przekładzie na przykładzie. Rozprawa tłumacza na przykładzie Normana Daviesa”.
Pokora i czujność chronią przed wpadnięciem w zasadzkę nadmiernej pewności siebie. Blisko stąd do kolejnej, w której przepadło wielu twórców – pułapkę pychy. Czy chodzi o tę pychę, o której Stanisław Barańczak pisał: „Całkowicie jednak na jaw wychodzą brzydkie strony mojej natury w sytuacji (…), kiedy to wszystkie istniejące przekłady wiersza wydają mi się chybione: wtedy już nie da się ukryć, że tłumaczę poezję, obok paru innych celów, również, a może nawet przede wszystkim po to, aby udowodnić czytelnikom i sobie, że potrafię lepiej” („Ocalone w tłumaczeniu”).
„Miałem na myśli innego rodzaju pychę” – precyzuje Maciej Świerkocki. „Taką, która wynika z przekonania o własnej nieomylności językowej, wielkości jako twórcy, o tym jednym słowem, że z łatwością poradzę sobie z każdym autorem, zarówno z Agathą Christie, jak i Robertem Frostem (twórcą słynnego powiedzenia, że „poezją jest to, co przepada w tłumaczeniu”, przyp. red.) . Tymczasem i Frost, i Christie mogą sprawić spore problemy. Odnosząc się zaś do Barańczaka, nie wyobrażam sobie tłumacza, który przystępowałby do pracy z przekonaniem, że zrobi to gorzej niż jego poprzednicy, albo że porywa się z motyką na słońce. Trzeba mieć zaufanie do swoich umiejętności”.
Środa w Łodzi, czwartek w Dublinie