Ale to nie narracyjna sprawność i znakomity montaż (brak nagrody dla Agnieszki Glińskiej wydaje się poważnym niedopatrzeniem jurorów) przesądzają o wielkości filmu Maślony, lecz precyzja w doborze środków. Dzięki nim emocje filmowych postaci stają się emocjami widza. Maślona brutalnie wykopuje swoich bohaterów z ich przyzwyczajeń, każąc im zmierzyć się z chaosem codzienności i własnymi lękami. Im większy dyskomfort towarzyszy bohaterom, tym natarczywsza staje się muzyka Jimka, montaż przyspiesza, a widz – tak jak bohaterowie – zostaje wyrwany z bezpiecznej oczywistości.
O "Ataku paniki” mówi się, że jest polską odpowiedzią na "Dzikie historie” – nie mniej zwariowaną i chyba nawet bardziej dowcipną. Obraz Maślony podobny jest jednak także do filmów innego wybitnego twórcy – Rubena Östlunda, autora, który konsekwentnie pokazuje widzom lustro zwłaszcza wtedy, kiedy odbija ono niewygodną prawdę, czyniąc dyskomfort odbiorcy narzędziem reżyserskiej perswazji.
Własnymi słowami
Niewygodny okazuje się także trzeci ze wspomnianych debiutów – "Wieża. Jasny dzień” Jagody Szelc, nagrodzonej za najlepszy debiut reżyserski i najlepszy scenariusz. Ale film Szelc jest niekomfortowy w odbiorze z innego powodu: jest celowo niekomunikatywny.
Podobnie jak Domalewski w "Cichej nocy”, Szelc opowiada historię rodzinnego spotkania, dla którego pretekstem jest religijna uroczystość. Tym razem jest to komunia małej dziewczynki mieszkającej z rodzicami i chorą psychicznie babcią w malowniczej górskiej miejscowości. Gdy na komunię przyjadą dalsi członkowie klanu – wujek z żoną i dziećmi oraz dawno niewidzianą, wyklętą z rodziny ciotką, rodzinne relacje będą musiały zostać przedefiniowane.
Szelc prowadzi narrację w sposób enigmatyczny. Nie tłumaczy zbyt wiele, raczej wrzuca widza w sam środek rodzinnego dramatu, w którym zadawnione żale, tajemnice z przeszłości i wzajemne rozczarowania określają emocjonalny pejzaż bohaterów. Lapidarność jest zarazem wielką siłą i słabością opowieści Szelc, bo sprawia, że "Wieża. Jasny dzień” ma niezwykłą energię, ale zarazem jest niezrozumiała. Szelc, studentka reżyserii łódzkiej Filmówki, czerpie z Lathimosa i Mariusza Grzegorzka (opiekuna artystycznego jej filmu), tworząc kino nie dające się jasno zinterpretować. Na szczęście ma dość talentu, by przez kilkadziesiąt minut utrzymać dynamikę obrazu, który nie jest czytelny.
Kino bez środka
Czterdziesty drugi Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni pokazał, że problemem polskiej kinematografii jest brak mocnego kina środka. Wśród filmów walczących o festiwalowe laury zabrakło obrazów, które wpisywałyby się w gatunkowe schematy, dostarczały rozrywki, a zarazem były inteligentne i dobrze skonstruowane. Niemal każda gatunkowa propozycja pokazywana na festiwalu przynosiła rozczarowanie. "Najlepszy" Łukasza Palkowskiego, biograficzna historia triatlonisty Jerzego Górskiego, tonęła pod ciężarem nachalnych metafor i tandetnej metafizyki,"Sztuka kochania" Marii Sadowskiej była pozbawiona dramaturgicznego nerwu, a "Amok" Kasi Adamik, "Wyklęty" Konrada Łęckiego i "Volta" Juliusza Machulskiego to obrazy sprawiające wrażenie niezamierzonych autoparodii.
Z jednej strony zatem polskie kino to popularne, ale niedobrze zrealizowane komedie, biografie i thrillery, z drugiej zaś – ambitne projekty Urszuli Antoniak, Anny Jadowskiej, Jagody Szelc czy małżeństwa Krauzów. Pośrodku nie ma prawie nic.