Jak wyglądała twoja kompozytorska ścieżka rozwoju?
Jeszcze kilka lat temu czułam, że nie wiem w jakim kierunku mam się rozwijać. Próbowałam wykorzystać swoje doświadczenia z muzyką współczesną, tradycją zachodnią. Zdałam sobie sprawę, że ważniejsze są dla mnie wszystkie doświadczenia, które zdobywałam: podróże, znajomość kilku języków i posługiwanie się internetami różnych kultur. Stwierdziłam, że warto pociągnąć miszmasz różnych bodźców i kierunków. Żeby wyrazić siebie w muzyce współczesnej, trzeba z niej wyjść i skorzystać z wszystkiego, co nas ekscytuje.
Zawsze interesują mnie pasje muzyczne kompozytorów, w jaki sposób rozwijał się twój gust?
W szkole podstawowej były girls bandy, przede wszystkim Spice Girls, potem Britney. Później słuchałam się Paktofoniki, ale i różnych elektronicznych hitów, Moby’ego itd. – to było fajne, muzyka popularna była zróżnicowana, wydaje mi się, że dzisiaj jest mniej różnorodna. Potem zaczęła się historia z rockiem i grunge’em: Nirvana, Alice in Chains. Niektóre rzeczy Kurta Cobaina są bardzo eksperymentalne! Wchodzi w trans pełen przesterowanego brzmienia, w którym jest jednak jakaś struktura.
"The Final Girl", mój ostatni utwór na harfę, opowiada o stereotypach związanych z kobiecością, a dokładniej o histerii uważanej w XIX wieku za typowo żeńską chorobę, oraz harfie, postrzeganej jako niebiański, delikatny i dziewczęcy instrument. Pojawia się tam Frances Farmer, słynna aktorka ubezwłasnowolniona i zamknięta w szpitalu psychiatrycznym. Nirvana napisała o niej piosenkę, używam nawet jakichś sampli – mam nadzieję, że są nierozpoznawalne i nikt mnie za to nie pozwie.
Gdy miałam 15 lat, bardzo imponowali mi koledzy z liceum, którzy byli kilka lat starsi, mieli długie włosy i grali jazz w klubie Jazzga na Piotrowskiej w Łodzi. Zawalałam pierwszą lekcję w środę rano, bo we wtorki musiałam pójść na jam session – nie wiem, dlaczego mama mi na to pozwalała. Słuchałam wtedy dużo jazzu i sama improwizowałam na skrzypcach. Wujek przyniósł mi kiedyś płytę Jean'a-Luca Ponty'ego i słuchałam jej non stop.
Przed studiami zaczęłam słuchać jungle’i, drum and bassów, i mroczniejszych odmian tej muzyki, np. Black Sun Empire z Holandii, ale także artystów z Australii, np. Pendulum i Concord Dawn. Mój pierwszy utwór elektroniczny, który skończyłam i jest zapisany w trwałej postaci to "Moje pierwsze dnb" (chociaż nie chciałabym się nim chwalić publicznie). Bardzo lubiłam chodzić do Cube'a, jednego z najsłynniejszych łódzkich klubów, od wielu lat nieczynnego. Natężenie basów było tam tak duże, że czasami ciężko było wytrzymać, trzeba było wyjść na zewnątrz.
W szkole zaczęłam słuchać muzyki współczesnej. Pierwsze olśnienie, które dobrze pamiętam, to "Święto wiosny" Igora Strawińskiego. Na początku choreografia wydawała mi się trochę śmieszna, wszyscy w klasie się śmiali, ale nagle weszłam w ten świat i było to dla mnie mega doświadczenie. Zburzyło to w mojej głowie sztuczną barierę, która istniała pomiędzy wysublimowaną muzyką klasyczną, a "barbarzyńską" muzyką popularną.