Marzanna Kielar, Monodia. Wydawnictwo Znak, Kraków 2006, ss. 56
Dzwonek z brązu w kształcie odwróconej tyłem kobiety: trochę prowokacji, trochę tajemnicy niesie w sobie okładka Monodii Marzanny Kielar. Okaże się dalej, że tajemnica odgrywa rolę decydującą.
Urodzona w Gołdapi autorka debiutowała czternaście lat temu tomikiem Sacra conversazione. Wyliczanie tytułów i dat nie przy każdej recenzji wydaje się konieczne - to jednak trzecia książka Kielar, nie licząc wyborów, podobnie jak w odstępie siedmiu lat po debiucie ukazała się Materia prima, tym razem Monodia czekała na ogłoszenie - a jakże - siedem następnych.
Krajobraz w nowym tomie Marzanny Kielar jest nienaruszony, surowy, jak gdyby nie zaznał ludzkiej ręki. Obecność wron, zapóźnionej pszczoły, czapli, jaskółczych dziobów sugeruje trwanie w oddaleniu (odludziu), poza czasem w jego ludzkiej mierze i zastosowaniu (analogicznie: od-czasie). Pojawiają się co prawda asfalt i synagoga, są to jednak wspomnienia - co wynikałoby z nostalgii, z którą podmiot szuka ich w pamięci na promie, oddalając się od lądu, to jest od synagogi właśnie - bolesne, wypierane z pamięci. "Powroty, odejścia. / A w tym wszystkim my, ograniczone domieszki" - wyjaśni autorka.
Poza błyskotliwym warsztatem (naprędce przywołam niektóre określenia: tokowisko, bestiaria, inkluzja, foliały, szwał) pamięć, "prawie dotykalny czas Ziemi" (zauważy Bronisław Maj) są w Monodii kluczowe i konstytutywne. Choć bowiem śródtytuł "Ona" pierwszeństwo oddał "Po", przewrotnie, pamięć - nim faktycznie stanowić będzie wspomnienie - jest tym, co teraz. W rzeczy samej: Bogu-miła (z którego to imienia autorka zrezygnowała w Umbrze) udanie i nie bez edytorskiej sprawności złożyła tomik nie po Bożemu.
Śpiew solowy, jaki uprawiali średniowieczni trubadurzy, truwerzy, minnesingerzy - tyle dosłownie z greckiego oznacza tytuł książki. Znamienne, monodia właściwa była gregoriańskim chorałom, gdzie tempo i rytm określone były przez tekst - ów stan ulec miał zmianie w renesansie, gdy monodia na dobre wsparła się o akordy towarzyszących instrumentów. Ale tytuł tomu znaczyć też może jednoosobowy lament w greckim dramacie. W jednym i drugim znaczeniu dochodzi do głosu osobność, osamotnienie - taka istotnie na polskim gruncie jest twórczość Kielar, odrębna. To bodaj Zbigniew Chojnowski autorkę Umbry odróżnił sugestywnie od "środowiska" "Borussii", sprzeciwiając się syntezie i wysnutym na tej podstawie wnioskom, że oto Kassa, Brakonieckiego i Kielar łączą wspólne doświadczenia lub Bóg jeden wie co jeszcze.
Ponad wszystko poetce należy oddać szczerość: świadoma ograniczeń, "nie jest w stanie powtórzyć dokonującego się na jej oczach nieustannie aktu stworzenia" (konstatował Janusz Drzewucki), to znów podaje w wątpliwość czystość poetyckiego głosu ("chropawa monodia / która powraca [...] wiecznie się odradzając" - napisze autorka w utworze +++ [Na powrót morze...]). I nawet gdy spogląda na świat, "jak na mgnienie przystaje na wprost morza - / i nie ma niczego, co by przeminęło", Marzanna Kielar przypomina niebawem, już na następnej stronie: "Bo nie widzimy całości. / Obraz, ale nie cały obraz". I przypomina słusznie.
Adrian Sinkowski
© by "Twórczość" 2006