Reportaże Małgorzaty Szejnert z lat 1969–1979, zawarte w zbiorze "My, właściciele Teksasu", to niekoloryzowany Polaków portret własny. Pokolenia dotkniętego konsekwencjami ostatniej wojny i trudami odbudowy kraju. Autorka ma niezwykły dar wyławiania niebanalnych ludzi, których praca czy pasja zasługuje na uznanie, podziw, a przynajmniej na wdzięczną pamięć. Wielu bohaterów skorzystało z możliwości nieskrępowanej wypowiedzi - na miarę czasów urzędu cenzury - żeby ujawnić swoje troski, oczekiwania i marzenia.
Siedemnaście opowieści kryje mniej lub bardziej banalne, a jakże wymowne losy. Choćby historia pana Andrzeja, "rodzynka" wśród kilkudziesięciu pań sprzedających w połowie lat 70. w warszawskim Supersamie, który "przerzuca codziennie na półki cztery tony towaru". Jego dłoń wygląda, "jakby ją ktoś przeciął, a potem skleił twardym żółtawym tworzywem. To odcisk od krojenia pieczywa. Kiedyś schodził podczas urlopu, a teraz już nie". Dużą radość w Supersamie sprawiają wróbelki, które zagnieździły się pod stropem i przylatują wydziobywać okruszki. Klientki protestowały, ale "na szczęście tych wróbli nie przegonisz żadnym sposobem".
Klimat tych reportaży buduje także – jak podkreśla Mariusz Szczygieł we wstępie do książki – szczegół. U Małgorzaty Szejnert zawsze istotny. W opisie codziennych zmagań z materią personelu gigantycznej zakładowej stołówki (przepustowość: 800 osób; wydaje się 1300 obiadów dziennie), znajdzie się na przykład passus na temat gustu konsumentów po wojsku, nie tolerujących kaszy. "Kierowniczka tłumaczyła, że kasza gryczana jest droższa niż ziemniaki i pożywna, że jedzenie trzeba czasem odmienić. Nie zgodzili się z tym. Powiedzieli, że zamiast klusek też by woleli ziemniaki". Niektóre wypowiedzi zadziwiały brutalną szczerością:
[…] praca u nas jest ciężka, a zarobek marny. Uzupełnić go trudno, bo na bramie jest kontrola. Wychodząc trzeba otworzyć torbę, a nigdy nie wiadomo, czy kontrolerka nie zrobi rewizji w kabinie. Więc tyle, że człowiek sam się naje, ale już domu nie zaopatrzy.
Problem problemowi nierówny, dlatego reporterka odnajduje również ludzi, którzy doskonale radzą sobie w życiu pomimo rozmaitych ograniczeń. Kobietę z Łodzi, która czuje się szczęśliwa, bo mimo całkowitej utraty wzroku wychowała troje dzieci. "Widzący myślą, że my liczymy kroki. A ja nigdy, nigdy tego nie robię. Cóż to byłby za świat, taki policzony". Klienci w jednym ze sklepów tak jej dokuczyli, że nie obeszło się bez łez: "Wcale nie dlatego płaczę, że nie widzę", powiedziała jedynemu sprawiedliwemu, "mnie żal, że oni są ciemni".
Reportaż o eksperymencie pedagogicznym, w którym osoby chętne do adopcji dzieci spędzały urlop wraz z sierotami z domów opieki – później twórczo wykorzystany przez Romana Załuskiego w filmie "Jeśli się odnajdziemy" – ujawnił jeszcze jedną smutną prawdę tamtych (czy tylko tamtych?) lat. Kiedy reporterka jednej z wychowawczyń wypomni skłonność do manipulacji, ta rozwieje jej złudzenia: "– Pani Małgosiu, a czy ja muszę mówić prawdę?" I autorka dopowie sobie wtedy w myśli, że "prawda to za wielki luksus na te okoliczności prawdziwego życia".
Małgorzacie Szejnert trafia się tu i ówdzie zaskakująca słowna ekwilibrystyka. Trzeba to oczywiście złożyć na karb czasów, w których przyszło jej pisać. Stąd na przykład historia rozgrabionej dworskiej biblioteki:
Częściowo zniszczyli ją Niemcy w czasie drugiej wojny. To, co przetrwało, padło z kolei ofiarą pomyłek charakterystycznych dla pierwszych lat formowania się naszego stosunku do własnej tradycji.
Majsterszyk dla osób czytających między wierszami, którą to zdolność wyrabiali wtedy w sobie wszyscy. Światli ludzie, którym udało się czegoś dokonać mimo zachowawczego stanowiska władz, kształcili się w kunszcie perswazji. Profesor Kazimierz Wejchert, generalny projektant miasta Nowe Tychy zdradza kilka takich technik. Po przypuszczeniu ataków "zmiękczających" przeciwnika, po decyzję wysyłał profesor Hannę Adamczewska-Wejchert, swoją żonę, zarazem najbliższą współpracowniczkę.
– Jednak kobiecie więcej wolno. A w stosunku do kobiety – mniej. Z tego należy korzystać. Należy jednak pamiętać, że płeć pomaga tylko wtedy, kiedy się myśli po męsku.
Ludzie sukcesu spełniali się w rozmaity sposób. Jeden z nich, twardo stąpający po ziemi szklarniarz, wprowadzający na polski rynek nieznane dotąd gatunki kwiatów, zmuszony był uprawiać pomidory, bo dzięki nim miał korzystniejszy wymiar podatku i pierwszeństwo w przydziale węgla. Zazwyczaj takiego, że "tylko dać strażakom, żeby nim gasili". Dementował jednak plotki: "Picassa nie mam, niestety. Mówię – niestety, bo posiadanie człowieka nie hańbi. Ja nawet nie rozumiem człowieka dojrzałego, który nic nie posiada; na co on używa głowy i rąk?".
Inny, samorodny wiejski mędrzec z Podlasia, zawołany od spisania testamentu przez dwie niepiśmienne córki umierającego ojca, oświadcza im wprost: "Zaczekajcie z waszą chytrówką, wy tu dwie, a ojciec ma siedmioro. Zwołajcie możliwie wszystkich, będę sekretarzył". Jeszcze inny z kolei, wspaniały pedagog polskiej szkoły w pomorskim Kwidzynie, dr Władysław Gębik, opowiadał o losach swoich uczniów, podczas ostatniej wojny siłą wcielanych do Wehrmachtu:
Synowie Polaków i uczniowie szkół polskich ginęli na wojnie częściej niż ich rówieśnicy niemieccy […]. Wojna była okazją, żeby się ich pozbyć. Wiem z różnych relacji, że esesmani strzelali im w plecy. Dlatego, kiedy pani pytała, czy moi uczniowie zginęli na wojnie "po tamtej stronie", wolałem odpowiedzieć w jakich zginęli mundurach. W moim przekonaniu bowiem nie zginęli oni po stronie niemieckiej. To są nasze straty wojenne.
Reportaże Małgorzaty Szejnert dają wielką radość obcowania z niewyidealizowanym obrazem człowieka. Z jego uwikłaniem w historię, która nie dawała mu zbyt wielu szans na poprawę losu. Ale również z niekompetencją, czy też nieżyczliwością otoczenia. Kiedy autorka zbierała materiał o ratowaniu zabytków Krakowa, trafiła między innymi do prof. Karola Estreichera. Następnego dnia dowiedziała się o pewnej sesji na temat Wita Stwosza: "I wie pani, kogo nie zaproszono? Profesora. Jego, co zrobił dla nas taki drobiazg – odnalazł ołtarz i przywiózł…".
Tom kończy tekst "My, właściciele Teksasu", który nadał tytuł książce. To jeszcze jeden przyczynek do portretu rodaków, tym razem mobilizujących wiele sił i środków, by przejąć od rządu USA gigantyczny spadek po jednym z amerykańskich oficerów polskiego pochodzenia Ludwiku Napoleonie Dębickim, który wiosną 1836 roku poległ w potyczce z Meksykanami. Najbardziej zainteresowani byli ci, których nie łączyła z nim najmniejsza nić pokrewieństwa.
Małgorzata Szejnert – dziennikarka, współzałożycielka "Gazety Wyborczej" i przez prawie 15 lat szefowa działu reportażu w tym dzienniku. Autorka wielu książek, laureatka Nagrody Mediów Publicznych Cogito, dwukrotna finalistka Nagrody Literackiej Nike, nominowana do nagrody Literackiej Gdynia i Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Opiekunka i mentorka reporterów młodego pokolenia: Mariusza Szczygła, Wojciecha Tochmana, Jacka Hugo-Badera. Ostatnio ukazały się jej: "Czarny ogród" (2007), "Wyspa klucz" (2009), "Dom żółwia. Zanzibar" (2011) oraz "Śród żywych duchów" (2012).