Publiczny projekt to zupełnie inna bajka, a konkurs na zagospodarowanie pl. Solidarności w Szczecinie od początku wydawał się bardzo atrakcyjny: centrum miasta, miejsce z ciekawą historią, bo kiedyś był tam wielki kwartał kamienic, zburzony podczas wojny, po którym został zielony, dość przypadkowy plac, do którego mieszkańcy się przyzwyczaili. W grudniu '70 władza brutalnie stłumiła tam protesty robotników i miejsca nabrało jeszcze nowego znaczenia.
I na dodatek tuż obok filharmonia – znaliśmy już znakomity projekt Fabrizio Barozzi i Alberto Veiga i wiedzieliśmy, że ten budynek będzie ikoną nie tylko Szczecina, ale ikoną samą w sobie. To było wyzwanie! Wiedziałem, że rywalizowanie z tym projektem byłoby nieporozumieniem i – choć większość architektów, w tym ja, ma zapędy, żeby się pokazać – postanowiłem zejść na drugi plan.
Kiedy pierwszy raz byłam w Filharmonii w Szczecinie, muszę przyznać, że nie zauważyłam, że ten rozległy, jasny plac przed nią to jakaś szczególna architektura…
Bo razem z moją pracownia KWK Promes zaprojektowaliśmy to jako plac przed filharmonią. Przedpole. Ale ponieważ w przyszłości miał tam być również oddział Muzeum Narodowego w Szczecinie, postanowiliśmy, że tam, gdzie potrzebujemy placu, zostaniemy na powierzchni ziemi, a tam, gdzie niezbędny jest budynek, wyjdziemy trochę w górę. W ten sposób zaznaczyliśmy dawny kwartał i stworzyliśmy połączenie tego, co przed wojną i po niej: zostawiliśmy ludziom ich plac i zrobiliśmy miejsce dla historii Szczecina.
Gdybyś wtedy przeszła ciut dalej, zobaczyłabyś wypiętrzający się z ziemi budynek, do którego wejścia chowają się za grubymi, obrotowymi ścianami. Zależało mi, żeby na placu pojawiła się taka miejska górka, która – jak się później okazało – daje wiele możliwości spędzania wolnego czasu. Młodzi jeżdżą tam na rolkach, dzieci na sankach, latem można leżeć i patrzeć na miasto, starsi mogą odpoczywać na ławkach położonych niżej. Tak rozumiem dialog – jako przestrzeń, w której każdy może się wypowiedzieć, każdy jest mile widziany. I tak to – mimo pewnych przeszkód – zrobiliśmy.
Mieliście aż taką wolność?
W architekturze najbardziej kręci mnie jedna rzecz: że możesz wymyślać naprawdę. Gdyby nie to, dawno bym to wszystko rzucił. Ale jako architekt nie musisz niczego kopiować, powielać, wykonywać według wzorców. Możesz za to kreować rzeczywistość. Musisz mieć jakiś talent, wykształcenie, rzemiosło – to jasne. Ale do tego na tyle dużo pewności siebie, żeby nie bać się czegoś zupełnie nowego, niespotykanego, à rebours. Funkcjonalny, ładnie wkomponowany budynek, który się nie zawali – to jest abecadło, zupełna podstawa. Ale najbardziej lubię takie projekty, gdzie wydawało się, że jest ślepa uliczka, a nagle okazało się, że jest jakieś przejście i udało się zrobić coś naprawdę wyjątkowego.
I tak było ze Szczecinem?
W pewnym momencie trochę tak – ja zaaranżowałem przestrzeń, ale ekspozycją miał się zająć ktoś inny i oczywiście bałem się, że może nie zgrać się z moim projektem. Nie podszedłem do konkursu na ekspozycję, bo nie miałem doświadczenia w aranżowaniu wnętrz, za to zostałem zaproszony do jury. Spodobała mi się jedna z prac – przejrzysta, merytoryczna, czysta – i udało mi się przekonać do niej pozostałą część komisji. Ale wciąż się obawiałem, więc postanowiłem oddzielić ekspozycję od placu czernią – czerń to zawsze wyraźna cezura. Dlatego do części muzealnej schodzi się ciemną klatką schodową, która sprawia wrażenie zanurzania się w czarnym jeziorze.
Cezura okazała się potrzebna?
Kiedy po roku dostaliśmy ze zwycięskiej pracowni, Firmy Redan, płaski rzut części ekspozycyjnej, zamarłem, bo lapidarny projekt zgłoszony na konkurs bardzo różnił się od ostatecznego. I po swojemu postanowiłem, że tego nie przemilczę. Jestem słabym dyplomatą, a w sprawach architektury reaguję emocjonalnie, czym niestety sprowadzam na siebie kłopoty, ale do dzisiaj nie nauczyłem się działać inaczej. Wsiadłem w samochód i pojechałem z Katowic do Szczecina. Po drodze poprosiłem tylko moją asystentkę, żeby zamówiła na miejsce pizzę, bo z pustym żołądkiem gorzej się pertraktuje. Niestety – pizza nie dojechała na czas i pierwsza konfrontacja była dość burzliwa. A później zadzwonił dzwonek do drzwi, szef tej firmy poszedł otworzyć i okazało się, że to była ta pizza, za którą w dodatku sam musiał zapłacić (śmiech).
Czy chociaż przypieczętowała rozejm?
Jeszcze nie wtedy. Ale rozejm nastąpił – koledzy z pracowni Redan ostatecznie zaprosili nas do współpracy przy planowaniu przestrzeni ekspozycji, a mi udało się ich namówić, żeby odejść o teatralności w przedstawianiu historii na rzecz merytoryki i niedosłowności. I wtedy pojawił się pomysł, żeby do muzeum zaprosić artystów, którzy z historycznej wystawy zrobią ekspozycję sztuki współczesnej. Za to odpowiedzialny był Piotrek Wysocki, bez którego nie wyobrażam sobie już pracy przy podobnym projekcie w przyszłości. Ponadczasowość sztuki i wolność artystów, którzy dostają zadanie, ale robią je po swojemu, gwarantowała przełamanie tendencji, która zakorzeniła się w polskich muzeach traktujących o historii – tego udawania historii, budowania teatralnej scenografii.
I tak się stało?
Absolutnie! Kiedy patrzysz na panoramę Kobasa Laksy, możesz przeczytać ją na tysiąc sposobów – z jednej strony to pewna historia wojenna, ale liczba wątków i możliwości ich łączenia może cię zatrzymać przy tej instalacji na wiele godzin. Praca Roberta Kuśmirowskiego miała pokazywać karcer, ale stała się pokojem straceń – niezwykle oryginalnym, osobliwym, zaskakującym. Uwielbiam też instalację Grzegorza Hańderka, która wydaje się blokowiskiem, ale kiedy zanurzasz się w jej przestrzeń, twój błędnik zaczyna wariować – zakrzywia się perspektywa, abstrahuje rzeczywistość. To sztuka, którą odczuwasz dosłownie na własnej skórze.
Oczywiście namówienie do eksperymentu z artystami innych uczestników projektu nie poszło gładko – długo nie chcieli zaufać takiemu facetowi jak ja, który zrobił kilka prywatnych projektów, ale nie miał doświadczenia w publicznych. Wyobraź sobie: po jednej stronie inżynier kontraktu, ludzie, którzy zęby zjedli na przepisach, inspektorzy Muzeum Narodowego, którzy patrzą w paragrafy, a z drugiej strony: ja. I wciąż tylko: – "Panie Robercie, to trzeba było zrobić wcześniej, teraz się nie da". Śmiali się ze mnie, że się nie znam na przepisach, ale ja im powtarzałem "Pamiętajcie, dlaczego tu siedzimy. Bo chcemy zrobić świetne muzeum. Paragrafy nie mogą nam w tym przeszkodzić".
I ostatecznie nie przeszkodziły.
Dlaczego tak obsesyjnie dążysz do realizacji tych architektonicznych celów? Chodzi o ego twórcy, czy o wyższe dobro – żeby zostawić świat piękniejszym, otoczyć ludzi dobrą architekturą?
Kiedy wkręcam się w coś, przestaję nad tym panować. Coś mnie prowadzi, trzyma w swojej mocy – i nie umiem inaczej. Do Szczecina pojechałem na jeden dzień, zostałem tydzień. Czasem zostaję miesiąc, żeby tylko doprowadzić projekt do perfekcji. Narażam się ludziom, palę za sobą mosty, zaniedbuję rodzinę. Dlatego moja córka, za każdym razem, kiedy gdzieś wyjeżdżam, pyta, czy będę spał w domu. Po wszystkim mam wielki wyrzut sumienia, smutne poczucie oderwania od rzeczywistości. Ale nie umiem inaczej.
Może to uzależnienie?
Nie zaprzeczę. Architektura uratowała mi kiedyś życie, dała mi cel, kierunek, ale w jakiś sposób mi później to życie złamała. Mam poczucie, że gdzieś obok żyje moja rodzina, moi przyjaciele – normalnie, harmonijnie. Mają jakieś cele, które sprawiają im przyjemność. Czasem zanurzam się w ten świat i jestem tam szczęśliwy. A potem dzwoni telefon i choć powinienem machnąć ręką, nie potrafię. I znów się wkręcam, wyjeżdżam, wchodzę w nowe spory, główkuję. To jest przekleństwo. I nie umiem inaczej.
Rozmawiała Magdalena Felis