Kołysanka dla wisielca
Huberta Klimko-Dobrzanieckiego to historia tego, co w życiu ważne i niezapomniane, co zostaje w pamięci na zawsze. Minipowieść lub też dłuższe opowiadanie autora
Domu Róży można odczytywać jako wielką pochwałę zwyczajności. Klimko-Dobrzaniecki po raz kolejny udowadnia, że wielkie rzeczy dzieją się tam, gdzie ich często nie dostrzegamy; że wypatrując fajerwerków, zamykamy oczy na sprawy ważne, dziejące się na wyciągnięcie ręki; że karmiąc się mrzonkami o wielkich wzlotach i wzniosłych uczuciach, tracimy tak naprawdę życie, bo wpatrzeni w przyszłość, nie doceniamy teraźniejszości. Co bardzo istotne, autor nie próbuje moralizować, nie poucza, nie epatuje słusznością własnego doświadczenia. Po prostu opowiada historię - jedną z wielu, można by powiedzieć, ale zarazem szczególną, niepowtarzalną, tak przewrotnie należałoby dodać.
W książce znaleźć możemy liczne tropy biograficzne, nie jest to jednak istotne. Autorowi udaje się własne doświadczenie przetworzyć w literaturę. Kołysanka dla wisielca to utrzymana w baśniowym stylu opowieść o przyjaźni i o miłości, to także współczesna powiastka filozoficzna, mówiąca o narodzinach, życiu i o umieraniu. Ontologiczny wymiar tego, co dzieje się na kartach Kołysanki..., to również przewartościowanie tak ważnych pojęć, jak początek, koniec, ostateczność, nieuchronność. Klimko-Dobrzaniecki zdaje się ciągle powtarzać, że z tym, co jest przedmiotem rozważań filozofów, mamy do czynienia na co dzień, że metafizyka, epistemologia czy egzystencjalizm nie są przez nas rozważane, ale przeżywane.
Kołysanka dla wisielca to piękna opowieść o szaleństwie. Trójka przyjaciół, narrator, Boro i Szymon, nie tylko chętnie decyduje się na robienie szalonych rzeczy, ale przede wszystkim unika negatywnego oceniania tego, co zwariowane. Szaleństwo staje się elementem codziennego życia, a w końcu konsekwencją poszukiwań sensu i odmiany własnego losu. Narrator w następujący sposób opisuje przyjaciół:
"Ten, który nas poznał, miał na imię Boro i był 'uwolnionym' wariatem ciągle mieszkającym na oddziale. Odbijało mu od czasu do czasu. Najbardziej latem, kiedy wszystko się zieleniło. Na zieloność miał cały zestaw tabletek. Lekarze uznali, że jest już w porządku i nie trzeba go zamykać. Ma tylko brać leki. Kiedyś myślałem, że wypuści listki w moim samochodzie, że zaraz zamieni się w zielone", a dalej:
"Szymon w tutejszej gwarze psychiatrycznej uchodził za królika z kapelusza. Królik to taki pacjent, który pojawia się na jakiś czas i potem znika, i znowu się pojawia, i tak w kółko. Podleczony, do życia. Dołek, to na oddział. Oddział i życie, życie i oddział. Królik...". Szaleństwo nie jest tu niczym sensacyjnym, niczym wstydliwym, upokarzającym, to jedynie stan duszy, taki sam jak każdy inny. Przyjaciele narratora-bohatera to ludzie, którzy są bliżej życia, którym udało się częściowo wyzwolić z formy i egzystować prawdziwie. To ludzie wrażliwi - słyszący, widzący i odczuwający więcej, z wyostrzonymi zmysłami i niezwykłą wprost fantazją. Kołysanka dla wisielca jest więc pochwałą wariactwa jako stanu, w którym możemy być szczerzy, bezpośredni, pozbawieni ograniczeń, które społeczeństwo i my sami na siebie narzucamy.
Minipowieść Huberta Klimko-Dobrzanieckiego jest także historią o tęsknocie. O sile przywiązania do miejsc i ludzi, od których czasami uciekamy, a potem pamięć o nich kultywujemy jako coś niezwykle cennego. O przewrotności wspomnień, o tym, że wracamy, choć nigdy wrócić byśmy nie chcieli. Autor pokazuje, jak łatwo marzenia zamieniają się w tęsknotę. Czytamy:
"Ten przysłowiowy koniec świata bardzo często staje się kluczem do rebusu, który gdzieś kiedyś zaczęliśmy rozwiązywać. To są te olśnienia i zachwyty, bingo i eureki, to jest ta pozorna nielogiczność ludzka podszyta absolutną logiką Pana Boga, brakująca część mapy naszego życia". Opisuje krzyk tkwiący w ciszy i samotność, która czasem dopada człowieka, nawet wtedy, gdy jest wśród przyjaciół. Wystarczy przywołać fragment, gdy bohaterom udaje się zdobyć agrest - prawdziwy towar deficytowy na Islandii. Przygotowane z owoców konfitury ożywiają wspomnienia. Oddajmy głos narratorowi:
"Nie mogłem spać tamtej nocy, zresztą nie tylko ja, bo zadzwonił telefon, Szymon mówił, że nie mógł się oprzeć i zjadł pół słoika, dzieciństwo mu się przypomniało, te smaki, te niezapomniane zapachy ogrodu, Polska, wieś, agrest. Boro też nie mógł spać, kiedy skończyłem rozmawiać z Szymonem, zaraz zadzwonił i mówił prawie to samo. Mama, dzieciństwo, Chorwacja, agrest, wiejskie jedzenie. Boże, takie kwaśne zielsko, małe, beznadziejne, a tyle wspomnień, emocji, wzruszeń, pomyślałem, próbując zasnąć, ale nie dało się, bo i na mnie to przeszło, i zacząłem sobie przypominać ogródki działkowe koło stadionu i żółte tulipany, które kiedyś ukradłem na dzień matki. Całe naręcze. Wsadziłem je potem pod łóżko, a kiedy rano wyjąłem kwiaty z ukrycia, okazało się, że wszystkie zwiędły, umarły bez wody". Opisane przez Klimko-Dobrzanieckiego postaci to ludzie "z przesadzoną tożsamością". Całkiem dobrze czują się w nowym miejscu, potrafią się przystosować, zapuścili korzenie, ale ciągle pamiętają pierwsze miejsce, gdzie dorastali, gdzie stawali się dorośli, skąd wyjechali, by często już nigdy nie wrócić.
Już sam tytuł jest dość dwuznacznym pożegnaniem. Oksymoroniczne zderzenie słowa "wisielec", które kojarzy się ze śmiercią, i słowa "kołysanka", budzącego skojarzenia z nowym życiem, odsłania niechęć do pogodzenia się z odejściem przyjaciela. Kołysanka, specjalnie dla niego, ma zaczarować koniec, otworzyć drzwi dla nowego początku, ma odegnać widmo ostateczności. Jest rozpaczliwym zaklinaniem umierania. Minipowieść autora Wariata jest też zamknięciem pewnego etapu. Kołysanką zdaje się Klimko-Dobrzaniecki zamykać rozdział islandzki swojego życia i pisania. Epitafium dla Szymona można więc też traktować jako swoistą "elegię na odejście". Autor próbuje ocalić to, co jeszcze pamięta, w pewnym sensie rzuca wyzwanie czasowi. Kołysanka dla wisielca jest potwierdzeniem, że nie wszystkie, pozornie mało istotne, zwyczajne, wydarzenia są wymazywane, że istnieją takie chwile, które nie tylko chce się zapamiętać, lecz także naprawdę się je zapamiętuje. Śmierć Szymona zamienia się w pewnym sensie w pochwałę życia. Oto ten, który odszedł, ale to właśnie on umiał żyć, i to właśnie z nim żyć się chciało.
W Kołysance dla wisielca udaje się autorowi bardzo ciekawy i czytelniczo krzepiący zabieg. Cóż takiego się dzieje na kartach minipowieści? Życie oswaja śmierć, szaleństwo zaprzyjaźnia się z normalnością, przyjaźń jest w stanie zdać egzamin próby, codzienność zyskuje rangę wielkiego wydarzenia, wreszcie wielka miłość wydarza się jakby przypadkiem. Klimko-Dobrzaniecki mówi o rzeczach ważnych: o przyjaźni, miłości, o sprawach ostatecznych. Śmiech miesza się tu ze łzami, początek z końcem, koniec uczucia z początkiem. Szymek odchodzi, ale rodzi się Jaś, syn Huberta i Agnieszki. Nie w zamian, ale pomimo tego albo na przekór temu. Życie toczy się dalej. To bardzo oczywista prawda, można by powiedzieć, ale jakże mocna i odkrywcza, gdy mamy do czynienia z tym, co nas przerasta.
Bernadetta Darska
© by "Twórczość" 2008