Tytuł twojej ostatniej książki to "Mova 墨瓦". “Mova” to po białorusku “język”, co jednak oznaczają chińskie ideogramy?
Akcja powieści toczy się w Mińsku – w niedalekiej przyszłości, mniej więcej za 70 lat. W tym czasie Mińsk – podobnie jak cały obszar Białorusi – jest częścią Imperium Rosyjsko-Chińskiego. Nazwy “Białoruś” się nie używa, nie ma białoruskich słów i nazw na ulicach, nikt już nie pamięta języka białoruskiego. Istnieje jednak mała grupka oberwańców, zażywających narkotyk o nazwie Mova. Przyjmują krótkie fragmenty klasycznej białoruskiej literatury – i odlatują... I choć cały obieg i dystrybucję narkotyku kontrolują Chińczycy poprzez tzw. “triady”, to ośrodkiem jego produkcji jest Warszawa… Tu zaczyna się powieść.
To stawia Polaków w niezbyt korzystnym świetle...
Cóż, niektórzy moi polscy znajomi czuli się nawet lekko urażeni. Jeden z narratorów powieści uważa, że Polska wraz z całą Unią Europejską są w stanie zaawansowanego rozkładu, w miastach jest dużo biedaków, ulice są pełne uchodźców z krajów arabskich. Ale to raczej sarkazm, z pewnością nie jest to mój punkt widzenia, wizja, którą bym podzielał. W każdym razie Polska i Warszawa przedstawione są w książce jako dość sympatyczny chaos, miejsce, gdzie nie ma państwowej kontroli i gdzie można kupić wszystko, także ten białoruski narkotyk.
"Mova" to sensacyjny thriller, ale niepozbawiony literackiego poloru. Ma dwóch narratorów. Jeden z nich jest ćpunem, zadowolonym z siebie intelektualistą, który lubi cytować francuskie zdanka – ale robi przy tym pełno błędów. Drugi narrator jest dilerem, jeździ do Warszawy po narkotyki, które potem przewozi przez granicę – tu musi przechytrzyć kontrolę graniczną i oszukać skanery. Przy czym chodzi o narkotyki, które nie maja fizycznej postaci: przyjmuje się je niejako bezpośrednio do świadomości, tak że nie zostawiają żadnego fizycznego śladu.
Ponieważ Chińczycy kontrolują handel w Mińsku, po towar musisz udać się do mińskiego Chinatown i odnaleźć tutułowe chińskie znaki: pierwszy, Mò oznacza po chińsku "tusz", drugi Vǎ – oznacza "dachówkę". Jak znajdziesz te znaczki, to znaczy że znalazłeś narkotyk.
Czyli "Mova" jest zasadniczo narkotykiem. Co się na ten narkotyk składa?
Przez dwa lata przekopałem się przez wszystkie białoruskie książki, które lubiłem, starannie wybierając najmocniejsze fragmenty poezji i prozy, jaka powstała w języku białoruskim. Starałem się trzymać mało znanych lub w ogóle nie znanych autorów. Jedną z moich ulubionych autorek jest Salomea Pilsztinowa. Kobieta o podwójnej polsko-białoruskiej tożsamości, żyła w XVIII wieku, bardzo dużo podróżowała i pisała o tym. Wykorzystałem fragmenty jej utworów przetłumaczone na białoruski [Pilsztinowa pisała po polsku]. Inna autorką, którą bardzo cenię jest Łarysa Geniusz, XX-wieczna poetka białoruska. Cała jej twórczość przesiąknięta jest olbrzymim cierpieniem, które stało się jej udziałem – to czyni ją kimś w rodzaju naszej wieszczki. Są też inne utwory, wśród nich fragmenty Karatkiewicza, Łastouskiego czy Dubouki.
A jak się "bierze" Mowę?
Czyta się. Fragmenty powinny być napisane ręcznie – drukowany tekst jest łatwiej wykrywalny przez skanery. I dlatego chińskie triady przepisują ręcznie te fragmenty na małych zwitkach papieru. Wic polega na tym, że odlatuje się tylko po przeczytaniu jakiegoś nowego fragmentu. Poprzedni musisz zniszczyć – noszenie go w kieszeni mogłoby być niebezpieczne. Niszczysz jeden i szukasz kolejnego.
Kluczowe jest, że przyjmowanie fragmentów tego nowego języka zmienia strukturę twojego rosyjskiego: zaczynasz robić błędy, źle mówić po rosyjsku – to jest niebezpieczne, bo możesz zostać rozpoznany I schwytany. W pewnym momencie pojawiają się członkowie białoruskiego zbrojnego ruchu oporu. Oni nie walczą z handlem narkotykami, potrzebują tych fragmentów, żeby umieścić je w bibliotece, bo chcą zrekonstruować utracony język. Poszukują słów, które - jak się wydaje - są na zawsze utracone.
Czy poszukują jakichś konkretnych słów?
Osią fabuły jest poszukiwanie pewnego białoruskiego słowa, którego Uładzimir Dubouka użył w swoim tłumaczeniu sonetu Szekspira. Dubouka był jednym z największych białoruskich poetów XX wieku, przeszedł przez Gułag, a jego białoruski był bardzo wyrafinowany. W książce chodzi o poszukiwania trzeciego słowa oznaczającego po białorusku “miłość”, oprócz lubov i kochannye (to ostatnie oznacza miłość erotyczną). To trzecie słowo, które znalazłem u Dubouki i które dzisiaj nie jest w powszechnym użyciu, oznacza miłość duchową, więź emocjonalną. To słowo nie jest jakoś szczególnie zaznaczone w książce, ale pojawia się w niej na pewno. Po publikacji wielu ludzi pytało mnie, o jakie słowo chodzi, niektórzy kupowali Duboukę i tam go szukali. Ale obiecałem, że nie zdradzę tajemnicy. Rozwiązanie zagadki jest w książce – ukryte w jednym z fragmentów Mowy.
Jak "Mowa" została odebrana na Białorusi?
O książce było bardzo głośno. Byłem zdziwiony, kiedy w niedługo po publikacji [w 2014 roku] zobaczyłem w necie zdjęcia młodych ludzi, którzy tatuują sobie chińskie symbole Mowy na ciele. Na ulicach Mińska pojawiły się one jako graffiti. Symbole te stały się rodzajem sekretnego znaku – modne było wiedzieć, o co z tą "Mową" chodzi.
Jak realna jest sytuacja, którą opisałeś w książce, kiedy język białoruski przestaje w ogóle być mówiony – przestaje istnieć?
Napisałem tę książkę także po to, żeby przed tym przestrzec. Jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że za jakieś 50 lat białoruski przestanie istnieć. Zniknąć zresztą może cały kraj. Wielu Białorusinów sympatyzuje z Putinem. Idea “ruskiego świata” (ruskiy mir) jest dla nich pociągająca – słuchają rosyjskiego radia, oglądają rosyjską telewizję i czują się częścią tego świata.
To jest głębszy problem. W pewnym sensie nasze całe historyczne istnienie jest swego rodzajem błędu. W 1991 roku dostaliśmy niepodległość poniekąd w prezencie. I jak ze wszystkim za co nie trzeba płacić, można to łatwo stracić. Gdyby Putin był bardziej zainteresowany Białorusią, a są dowody, że będzie nią zainteresowany, Białoruś może łatwo zniknąć. Musiałby tylko powiedzieć “Dam wam emerytury takie jak w Rosji”... I ludzie mu przyklasną, po prostu dlatego, że Rosja jest bogatsza.
Podczas spotkania w Warszawie powiedziałeś, że w tej sytuacji politycznej pisarze tacy jak ty mogą być dla reżimu użyteczni. W jakim sensie?
Tak, problem władzy polega jednak na tym, że rzadko myśli ona naprawdę strategicznie. Reagują, kiedy na horyzoncie pojawia się zagrożenie. Teraz, kiedy są wybory [rozmawiamy na tydzień przed wyborami prezydenckimi, które odbyły się 11 października 2015] jestem trochę zagrożeniem, ponieważ jestem intelektualistą i nie ukrywam swoich poglądów – przy czym jasno daję do zrozumienia, że nikogo nie popieram.
W jakiś sposób każdy pisarz tworzący teksty po białorusku pomaga Łukaszence trzymać się z dala od Putina, i tym samym utrzymać się przy władzy. Łukaszenka świetnie zdaje sobie sprawę, że w tym momencie to Putin jest dla niego największym zagrożeniem – większym od jakiegokolwiek białoruskiego działacza narodowego czy białoruskich intelektualistów. Gdyby Łukaszenka myślał bardziej strategicznie, wykorzystałby nas i promował – być może nawet zrobiłby z nas bohaterów narodowych. Bo w pewnym sensie jedziemy z nim teraz na tym samym wózku.
Ironia losu...
Tak, zważywszy na zupełnie różne cele, jakie mamy: moim celem jest pisać książki, on chce utrzymać się przy władzy. On chce utrzymać Białoruś z dala od Rosji, a ja chcę odciągnąć czytelników od literatury rosyjskiej i sprawić, by czytali po białorusku.
Mam wrażenie, że 20 lat temu, żeby zrozumieć Białoruś, trzeba było czytać rosyjską literaturę – tak bardzo podobne do siebie były te dwa kraje. Dziś już tak nie jest. Mamy dwa różne społeczeństwa, my w Mińsku jesteśmy raczej wschodnimi Europejczykami. A samo miasto bardzo różni się od Moskwy, nawet jeśli mówi się w nim tym samym językiem rosyjskim. Ale to jest tak jak w Ameryce Południowej, gdzie większość krajów mówi tym samym językiem, a jednak wszystkie są bardzo różne. Chodzi mi o to, że własny język nie jest jedynym rozwiązaniem. Innymi słowy, możemy pozostać Białorusinami bez języka. Choć język jest oczywiście bardzo istotny...
Jak wyglądała twoja droga do białoruskiego? Twoim pierwszym językiem jest rosyjski…
Tak, rosyjski to język, w którym się wychowałem i w którym studiowałem – i nigdy nie sądziłem, że mógłbym mówić czy pisać po białorusku. Wszystko zaczęło się od mojej drugiej powieści "Scjudziony wyraj" – co można przetłumaczyć jako chłodny raj czy chłodny wyraj.
Wyraj - co to takiego?
To niezwykle ciekawa koncepcja religijna i etyczna. W ludowych wierzeniach wyraj to miejsce, do którego odlatują ptaki na zimę, z drugiej strony miejsce, do którego dusze idą po śmierci ciała. Czyli jest to naraz raj i ciepły kraj.
Powieść „Scjudziony wyraj” zaczyna się od wątku Amerykanina, który usiłuje pisać po białorusku. Oczywiście robi przy tym dużo błędów. Jest marszandem i dużo podróżuje. W Stambule poznaje dziewczynę z Białorusi i przez nią zaczyna interesować się krajem. Okazuje się, że ta dziewczyna jest dysydentką ukrywającą się przed KGB. By jej zaimponować, mężczyzna zaczyna się uczyć białoruskiego. Jego zapiski drukuje magazyn literacki i poprzez nie “Amerykanin” komunikuje się z dziewczyną. Próbuje umówić się z nią na spotkanie, ona jednak się ukrywa. On proponuje spotkanie w kawiarni w Wilnie – co tydzień o tej samej porze będzie tam na nią czekał. Tymczasem druga narratorka, która jest dziewczyną naszej dziewczyny (z czego wynika że tamta jest lesbijką) sugeruje, że facet jest agentem KGB – po prostu wymyślił, że jest Amerykaninem, żeby złapać ją w pułapkę. Dziewczyna jedzie do Wilna, gdzie ślad się urywa, potem odnajduje się w psychuszkach w Mińsku. Inny gość mówi, że dziewczyna naszej dziewczyny sama jest agentką KGB. Mamy więc do czynienia z trzema narracjami, które się nawzajem podważają.
No dobrze, ale jak ten paranoiczny thriller polityczny wpłynął na twoje wybory językowe?
W książce chodzi o język – a dokładnie o błędy, jakie robi narrator i które dowodzą, że nie jest on tym, za kogo się podaje. Amerykanin robiłby inne błędy niż Rosjanin. Pracując nad tą powieścią zacząłem sam pisać po białorusku – i oczywiście z początku robiłem mnóstwo błędów. Całe pisanie trwało bardzo długo, ale pod koniec miałem poczucie, że mój białoruski robi się płynny. Podczas tego procesu odkryłem w sobie kogoś, kto mówi i myśli po białorusku. Za tamtą książkę otrzymałem nagrodę Maksima Bahdanovicza i dużo dobrych recenzji. Zrozumiałem wtedy, że mogę pisać po białorusku. “Scjudziony wyraj” nigdy nie został przetłumaczony na żaden język, nawet na rosyjski – byłoby to po prostu zbyt trudne. Bo w książce chodzi o błędy i zepsuty język białoruski, który początkowo był też moim białoruskim.
"Mova", którą także napisałeś po białorusku, została przetłumaczona na rosyjski. Czy to zmieniło jej odbiór?
Tłumaczka Lidia Mikheeva postanowiła zachować wszystkie fragmenty Mowy w oryginale, czyli po białorusku, przytaczając za każdym razem ich rosyjskie tłumaczenie. Słyszałem, że niektórzy specjalnie kupowali książkę po rosyjsku i mówili, że to działa nawet jeszcze lepiej, że rosyjska wersja lepiej wygrywa różnicę między oboma językami. Kiedy pierwszy raz widzisz fragment Mowy pośród tekstu rosyjskiego, możesz przeżyć szok... Patrzysz i mówisz do siebie: 'A więc to jest Mowa”. I może nawet jesteś lekko upojony.
Ciekawe, że zwracało się do mnie dużo białoruskich instytucji i fabryk z prośbą o dedykację dla dyrektora (oni z reguły nie znają białoruskiego). Tak więc rosyjska wersja była dużym sukcesem. Powiedziałem tłumaczce: “Wow, twoja książka jest popularniejsza niż moja!”. A teraz “Mowa” będzie jeszcze przetłumaczona na niemiecki i ciekawi mnie jak Thomas Weiler sobie z nią poradzi – prawdopodobnie będzie trzymał się jednego języka i spróbuje oddać fragmenty Mowy w jakimś dialekcie niemieckiego.
Czy Mowa - chodzi mi o język białoruski - może być dzisiaj groźna dla reżimu?
Dzisiaj już nie. Mogę sobie bez problemu wyobrazić Łukaszenkę, jak mówi po białorusku cały czas... Zresztą potrafi mówić. Białoruski mógł być niebezpieczny w latach 90., kiedy mieliśmy silny front narodowy. Dziś Łukaszenka pozostał sam na scenie, aczkolwiek cały czas nie przezwyciężył strachu, który widmo powszechnie używanego białoruskiego wywoływało w latach 90.
Na spotkaniu w Warszawie mówiłeś o tym, że odrodzenie języka białoruskiego weszło teraz w stadium rozkładu. Co można zrobić, żeby utrzymać język przy życiu?
Pięć lat temu “mówię po białorusku” znaczyło, że jestem zaangażowany politycznie... Ale takie instrumentalne używanie języka na pokaz to zła motywacja. Dzisiaj mówienie po białorusku to bardziej część mody. Młodzi ludzie w branży kreatywnej, PR-owcy, copywriterzy, reżyserzy filmowi i muzycy mówią po białorusku, bo to jest (czy było) modne. Ale moda to także słaba motywacja. Przychodzi i znika. To, czego teraz doświadczamy, to właśnie przemijanie tej mody. Dlatego myślę, że dla nas intelektualistów kluczowe jest, żebyśmy tworzyli jak najwięcej białoruskojęzycznych produktów, które sprawiłyby, że ludzie będą lgnąć do języka. Jak najwięcej białoruskich książek, tekstów, filmów.
Czy mówiąc o produktach, masz na myśli porządną popkulturę?
Chciałbym móc powiedzieć: “Róbmy kulturę pop osadzoną w białoruskiej mowie”, tyle że z samą koncepcją popkultury nie jest mi już tak bardzo po drodze. Żyjemy w świecie, w którym przewodniczącym jury festiwalu filmowego w Wenecji jest Quentin Tarantino – a więc najbardziej elitarny festiwal ocenia najbardziej popkulturowy reżyser. Czy to nie jest znak, że czas rządów aroganckiej koncepcji popkultury dobiega końca? Myślę, że “Mowę” można potraktować jako ekstremalny przypadek popkultury. Bo jest tu chińska mafia i krucjata w poszukiwaniu słów zaginionego języka, a jednocześnie są pokłady czegoś głęboko intelektualnego.
Początek “Mowy”, w którym Polska przedstawiona jest jako miejsce, skąd fragmenty białoruskiej literatury są przerzucane na Białoruś, nasuwa skojarzenia z historyczną sytuacją naszych dwóch krajów. W 2. poł. XIX w. ze względów cenzuralnych białoruska literatura była rzeczywiście drukowana w Polsce i przerzucana na Białoruś. Myślałeś o tym pisząc książkę?
- Dla mnie jako autora ta paralela jest oczywista. Ale narrator powieści jest wobec Polski bardzo krytyczny – wychowany w kulturze Rosyjsko-Chińskiego Imperium ceni sobie przede wszystkim porządek, Europa jawi mu się jako chaos. Ta fantastyczna Polska (i Europa) przyszłości pokazana jest przez pryzmat swojej niezwykłej religii, która jest mieszanką shoppingu i narcyzmu. Kiedy ludzie w Warszawie mają problemy egzystencjalne, idą do “butików modlitwy”. Główny bohater definiuje ludzi poprzez marki ich ubrań – mówi: ”Ten gość to Zara Basics, a ten to Mexx, tamten to Pal Zileri”...
Czytając o mińskich narkomanach uzależnionych od fragmentów Mowy napisanych w odległym nieznajomym języku, nie mogłem się opędzić od skojarzenia z historią Polski. W XIX w. Polacy to też było takie dziwne plemię uzależnione od swojego języka i halucynujące pod wpływem romantycznej poezji. W sumie jednak niewykluczone, że dzięki temu to plemię marzycieli przetrwało jako społeczeństwo i naród. Czy sądzisz że poezja i literatura ma wciąż do odegrania taką rolę na Białorusi?
Cóż, w pewnym sensie jesteśmy wciąż w tym romantycznym stuleciu, w jakim wy byliście od końca XVIII wieku do poł. XIX wieku. Jako że nasz naród formował się z opóźnieniem (w momencie wykluwania się narodów Białoruś była pod carskim butem), musimy przebyć nasza drogę przez Romantyzm i Modernizm w czasach ponowoczesnych. I dlatego nasi Mickiewicze są wciąż żywi i pełni wigoru, przechadzają się pomiędzy nami w naszych miastach, choć bardziej przypominają Elvisa czy Lennona, niż poetów w tradycyjnym sensie. Myślę, że ma to związek z faktem, że nam romantyzm został zaszczepiony 150 lat później niż powinien.
Polacy, choć przez długi czas byli pod władzą tych samych carów, mieli więcej szczęścia. Już wcześniej mieliście dobrze ukształtowany własny język, który pozwolił wam określić siebie jako Polaków. No, ale mam wrażenie, że zaczynam streszczać “Rekonstrukcję narodów” Timothy'ego Snydera.