Zbudowaliśmy huśtawkę pompującą wodę spod poziomu plaży do wieży ciśnień, z której przy odrobinie wysiłku nadmiar wody strzela w powietrze. Kiedy przychodzisz na plażę w Bat Yam, huśtasz się na stojąco w dwie osoby i jednocześnie pompujesz wodę morską. Z wieży ciśnień woda rurkami jest odprowadzana do kopułek z makrolonu, które pod wpływem promieni uv odsalają ją i kierują na rośliny, odporne na podwyższoną zawartość soli. Człowiek bawiąc się, utrzymuje przy życiu ogród przy wydmach. Byt, który jest napędzany wysiłkiem ludzi, stąd nazwa Tamaguchi Park.
Innym trwałym projektem jest Dom Kereta, który postawiłeś w szczelinie między budynkami na warszawskiej Woli. Skąd pomysł?
Z fascynacji dziurą między budynkami, typową dla budownictwa warszawskiego. Duża część budowanego po wojnie miasta nie odnosiła się do części przedwojennej. Unikała jej wręcz, zostawiała warstwę powietrza. Klejem, który to połączy, może być nawet nie sama architektura, ale człowiek, akcja, działanie, życie.
Dlaczego akurat Keret?
Chciałem użyć potencjału ludzi, których poznałem w Izraelu, i których można było do Polski ściągnąć, "znetworkować". Keret i jego rodzina mają silną przynależność do polskości, do Warszawy. Jeszcze z czasów licealnych pamiętałem wywiad z młodym izraelskim pisarzem, który przyjechał do Polski i mówił, że tu jest fajnie. To był początek lat 90., a Keret ignorował wszystko, co martyrologiczno-dołujące i mówił: "Skupmy się na tym, co jest teraz. Macie interesujące napięcie społeczne". To mnie ujęło. Że ktoś związany z trudną przeszłością tego miejsca nagle w nim ląduje i nie cofa się wstecz.
Jak zareagował na twoją propozycję?
Powiedział, że to brzmi świetnie, ale jest niemożliwe do zrealizowania. Tak samo mówiła większość urzędników w Polsce. Budynek, który ma 14 metrów kwadratowych – to niemożliwe, mówili, ale dam ci moją zgodę, to może ci się uda. To był taki wspólny wysiłek: pomaganie wariatowi z dobrej woli kilkudziesięciu zaangażowanych osób, urzędników, sponsorów, budowniczych, ludzi kultury.
W 2016 roku w ramach programu prezentacji polskiej kultury w Brazylii planujesz projekt w żydowskim domu kultury w São Paulo.
Na dachu Casa do Povo chcę zbudować instalację, która będzie strukturą przeżycia dla emigranta – uchodźcy. Chcę opowiedzieć o współczesnej tożsamości narodowej, asymilacji, o nieprzystawalności ludzi do konstruktów narodowych. Pomysł powstał rok temu i nagle, jako temat, stał się niebywale aktualny.
W tym projekcie chodzi o to, na ile nasza tożsamość narodowa jest narzucona przez pewien ton kulturowy miejsca. W przypadku Brazylii jest to czytelny konstrukt modernistyczny z przełomu lat 20. i 30. XX wieku. Współtworzyli go luminarze nauki i kultury tamtego czasu: Oscar i Fernando Freire czy Flavio de Carvalo.
Kwintesencją tego konstruktu jest "metissage", otwarcie na wymieszanie wpływów europejskich, afrykańskich i indiańskich. W Brazylii ci powiedzą, że to jest konstrukt ideologiczny nie do końca przystający do rzeczywistości, bo wymieszanie odbywa się tylko w najniższych klasach społecznych. W klasie średniej i wyższej w São Paulo spotyka się w zasadzie tylko ludzi pochodzenia europejskiego.
Patrząc na Polskę, można powiedzieć, że my sami jesteśmy zagubieni w konstrukcie tożsamości.
Nie zdajemy sobie z tego sprawy, że nasza sfera ideologiczna jest niekonsekwentnym zlepieńcem trudnej przeszłości. Mieszanka kompleksu ofiary z wybujałym ego narodu, który kiedyś był lokalnym imperium, zawsze będzie wybuchowa. Z drugiej strony, tragedia zdeklasowania i zaborczych represji stała się podwaliną klasy inteligenckiej, jak to było w mojej rodzinie. Za udział w Powstaniu Styczniowym car odebrał jej szlachectwo i majątek zsyłając za Ural, dzięki czemu trzecie pokolenie stało się inżynierami przemysłu naftowego i raczkującej awiacji i wróciło budować międzywojenną Polskę. W konsekwencji klasa ta, o ile wciąż istnieje, niesie w sobie dobre i złe cechy etosu szlacheckiego...
Jakich Polaków spotkałeś w São Paulo?
Spotkałem ludzi, którzy nie pasowali do tego konstruktu w wydaniu polskim. Byli to często ludzie pochodzenia żydowskiego, którzy entuzjastycznie wyciągali rękę wołając "ja też jestem Polakiem!". Jako Polak wiem, że nie trzeba mi robić GenCheck'u, żeby zobaczyć, że jestem wynikiem historycznej wymiany genów Słowian, Ormian i Prusaków, przy czym moja narzeczona twierdzi, że sądząc po moich nozdrzach, musiał się w tym koktajlu też trafić jakiś Afrykanin. Do tego jestem liberalnym agnostykiem, co niekoniecznie mieści się w aktualnym modelu polskości.
Jaka jest historia Casa do Povo?
To było zagłębie polskiej emigracji żydowskiej: dom kultury zaprojektowany w estetyce wielkich hal fabrycznych, które można wypełniać co jakiś czas dowolną nową treścią. Na wskroś modernistyczny projekt, stworzony przez ludzi mówiących po polsku i w jidysz, ale też po rosyjsku. Bo polska inteligencja żydowska żyła w roztrojeniu jaźni.
Pomysł na Casa do Povo powstał pod koniec lat 40., budynek zbudowano w 1953 roku z cegiełek społecznych. Do lat 80-tych był tam teatr na 1000 miejsc, wielkie hale warsztatowe, szkoła i przedszkole, redakcja gazety. Potem zabrakło wymiany pokoleniowej, i to miejsce zaczęło pogrążać się w nicości. Tylko chór trwa do dzisiaj.
Jaki wpływ mieli Polacy na historię Brazylii?
O tym chcę opowiedzieć w drugiej części mojego projektu – w formie polskiego przewodnika po São Paulo. To będzie zbiór ekspresji różnych Polaków, zaczynając od Polonii, którą komuna zmusiła do ucieczki z Polski, szlachtę, czasem arystokratów. Zajmiemy się w nim też produkcją intelektualną dużego grona artystów i architektów, kolekcjonerów sztuki, dizajnerów czy ludzi teatru, których sylwetki są w większości w Polsce niespecjalnie znane, jak Jorge Zalszupin, czy Paulo Kuczyński . W mieście, które miało stosunkowo niewielką polską emigrację, to była bardzo wysokiej jakości intelektualnej grupa ludzi.
Będzie też wątek żydowski, łącznie z prostytutkami, bardzo wstydliwy dla wspólnoty i przez to wymazany. Pomysł rzucony przez Renato Cymbalistę, profesora architektury na Uniwestytecie w São Paulo. Razem z zajmującą się tematem "polskich prostytutek" prof. Janowicz oraz Roneyem Cytrynowiczem, historykiem i wydawcą, zaproponowali formę upamiętnienia tych kobiet w kontekście ich pochówku, bo od lat 50-tych nieznani sprawcy zacierali napisy na ich grobach.
Od lat 80. XIX wieku, aż do lat 50. wieku XX dziewczyny z terenów Galicji i zaboru rosyjskiego były wysyłane za ocean niby w celu wydania za amerykańskich farmerów. Zmuszanie ich do prostytucji to był gigantyczny biznes wyspecjalizowanych gangów przez 70 lat. Jeszcze dziś dla najstarszego pokolenia w Brazylii albo w Argentynie słowo "Polka" oznacza prostytutkę.
W jaki sposób chcesz upomnieć się o ich pamięć?
Chcemy zrobić przenośną synagogę. Dostaniemy torę od znajomego rabina z Brooklynu i chcemy konsekrować lekki obiekt architektoniczny, który będzie przenoszony przez kilka osób do różnych przestrzeni publicznych, od cmentarzy zaczynając, na parkach i placach kończąc.
To będzie forma opowieści historycznej, związanej z przemianami obyczajowości w brazylijskim społeczeństwie. W latach 50. XX wieku w Brazylii rozkwitła specyficzna forma katolickiego purytanizmu w oprawie nacjonalistycznej. Efektem była trwająca do końca lat 80-tych dyktatura i znacząca emigracja inteligencji brazylijskiej, której konsekwencje kraj odczuwa do dziś.
Współczesna kultura brazylijska cierpi na sklerozę, która szybko zamazuje przeszłość. Ludzie chętnie patrzą tylko w przyszłość.
Z czego to wynika?
Z tego, że to był kraj kolejnych fal emigracji za chlebem i uchodźstwa z objętej wojnami Europy. Kraj obietnicy lepszej przyszłości. "Robiono tam Amerykę" w wersji południowej. Wielu Europejczykom się powiodło, vide historia Samuela Leinera, gracza Legii Warszawa, który został przemysłowcem i kolekcjonerem sztuki.
Obecnie największe fale w Brazylii są migracjami wewnętrznymi – ze wsi do miast.
To też jest obietnica lepszej przyszłości. W zeszłym roku, dzięki fundacji Musagetes, zrobiłem o tym projekt w byłym hotelu São Joao, który miał być modelem dla ludzi z prowincji, zajmujących budynki w centrum brazylijskich miast.
Centrum São Paulo wymiera od końca lat 70., odkąd wielkie biznesy przeniosły się w inne okolice, pozostawiając piękne wieżowce w stylu art deco, które trudno wynająć. Takie miejsca, jak sześciopiętrowy hotel São Joao są zajmowane przez zorganizowane grupy z małych miejscowości, które znajdują pracę w sektorze usług i chcą mieszkać blisko centrum.
Całe wioski mieszkają razem. Na początku do takiego opuszczonego budynku wysyłają zwiadowców, którzy rozpoczynają okupację, negocjują z sąsiadami nielegalne podłączenia do sieci wodno-kanalizacyjnej i energetycznej. Potem robią remont, zamieniając martwe budynki w działające struktury. Jedną z największych tzw. "ocupação" jest hotel Cambridge, który ma 15 kondygnacji. Mimo półlegalnego statusu, działa tam piekarnia, a na każdym piętrze jest wyszkolony brygardzista przeciwpożarowy.
We współpracy z Instytutem Goethego w byłym hotelu São Joao założyliśmy pionowy ogród. Chodziło o stworzenie modelu niezależnej produkcji warzyw, owoców i ziół w ograniczonych wielkomiejskich przestrzeniach.
Czy prawna sytuacja takiego "ocupação" po jakimś czasie się zmienia?
Po pięciu latach zyskują status półlegalny, dzięki czemu mogą ubiegać się o dotacje, np. w São Joao zarejestrowany jest dom kultury. Mogą uczyć, prowadzić warsztaty, zajęcia od capoeiry po ewangelizacje. Właścicielami tych budynków są zwykle prywatne rodziny, a miasto pełni rolę pośrednika: umarza rodzinie podatek gruntowy, który się kumulował przez 30 lat nieużytkowania, ale rodzina musi zbyć budynek po niższej niż rynkowa cenie, spółdzielni "okupantów". Bank Caixa, którego poręczycielem jest Urząd Miasta przyznaje owej spółdzielni niskooprocentowany kredyt.
To jest ekperyment społeczny, który ma przyczynić się do rewitalizacji centrum. Ulegnie ono specyficznej formie gentryfikacji przy udziale klasy pracującej, tzw. klasy "C", stanowiącej prawie połowę brazylijskiego społeczeństwa.
Nie chciałeś nigdy zrealizować w Polsce projektu, który byłby bliższy twej własnej tradycji – polskości, chrześcijaństwa?
Ależ oczywiście, zaraz "odpalam" kapliczkę – koksownik na warszawskiej Agrykoli (10.02-24.03.2016). To osobista wypowiedź agnostyka na temat mocy wiary, nieujętej w żaden ograniczający system religijny. Obiekt będzie miał pretekst utylitarny, podobnie jak ordynarne stalowe koksowniki, jakie znamy z ulic polskich miast, ale będzie ogrzewał nie tylko ciała, ale i nasze niemyte dusze. Kapliczka ma powstać w ramach festiwalu Gorzkie Żale organizowanego przez Centrum Myśli Jana Pawła II. Zaproszenie do festiwalu uznałem za pomyślne zrządzenie losu, bo choć nie czuję się katolikiem, to zawsze pociągały mnie archetypiczne, proste i małe obiekty związane z autorefleksją, medytacją, pamięcią. Nad projektem dyskutowaliśmy prawie dwa lata!
Rażą mnie rozbuchane przejawy religii w architekturze. Nie dziwi mnie moc Reformacji, kiedy patrzę na skalę Watykanu, ani powstania chłopskie w Meksyku, kiedy oglądam złocone sklepienia katedry w Puebli. Natomiast bardzo mnie interesuje fenomen eksperymentalnych kościołów budowanych w Polsce od połowy lat 70-tych jako gestu oporu wobec władzy, mam też sentyment do meczetu Rustama Paszy w Istambule, gdzie zawsze miło mi się ucinało południowe drzemki na grubej wykładzinie.
Mój stosunek do architektury religijnej jest więc pełen sprzeczności. Dlatego nasza warszawska kapliczka ma być miejscem, w którym możemy się ogrzać i pomyśleć, w prawie pierwotnym odruchu refleksji, jaki wywołuje kontakt z ogniem w kominku. Mam nadzieje, że jakiś zbłąkany zimowy biegacz stanie przy niej i grzejąc ręce pomyśli o tym, co pięknie ujął Henryk Tomaszewski w swoim krótkim komiksie bez słów, gdzie figurka człowieczka biegnie coraz szybciej przez kolejne obrazki, by w końcu wbiec do grobu. "Po cholerę ja tak pędzę?".
Warszawa, grudzień 2015
Więcej o polskiej kulturze w Brazylii przeczytasz TUTAJ