JZ: Mama wróciła z podróży do Izraela [w 1983] pełna dobrych wrażeń. Wspominała przez długie miesiące spotkania z ludźmi, których znała, i z nowo poznanymi. W tej podróży wszystko było ważne – ludzie, miejsca, wydarzenia. Wróciła od przyjaciół, którzy nie wiedzieli o jej wojennej działalności. Przywróciła nieco lepsze imię Polski – że jednak nie tylko antysemici… Wróciła z Jerozolimy – miasta trzech religii, miasta ze wzgórzem Yad Vashem.
AM: Kiedy Irena Sendlerowa otrzymała honorowe obywatelstwo państwa Izrael?
JZ: W 1991 roku.
AM: Mówiłaś, że wydarzenia marca 1968 przywróciły mamie siły?
JZ: Przełom lat 1967/1968 to dla mamy był czas szpitala, sanatorium, choroba serca, leżenie w łóżku. Bardzo kiepski stan fizyczny, a za oknem w '68 – marzec. Pewnego dnia Adam wrócił z Krakowskiego Przedmieścia zapłakany. Opowiadał, co się dzieje na mieście. Wtedy mama spuściła nogi z łóżka, zadzwoniła do Jagi Piotrowskiej, której oznajmiła: "Biją Żydów, zakładamy drugą Żegotę…". I od momentu, kiedy podeszła do telefonu, zaczęła chodzić – lepiej lub gorzej. Wróciła do życia.
AM: Czy odnosisz wrażenie, że spełnia się życzenie Ireny Sendlerowej, aby świat pamiętał i zrozumiał, czym była wojna, by doceniał pokój, szanował przekaz, że najważniejsza jest miłość, tolerancja i pokora.
JZ: Nie! Po trzykroć nie. Mama do ostatnich dni życia była na bieżąco z wiadomościami, informacjami politycznymi ze świata, oglądała w telewizji dziejące się konflikty. Widząc wybuchające bomby czy dzieci z karabinami, ze łzami w oczach mówiła, że świat niczego nie zrozumiał po drugiej wojnie, świat się niczego nie nauczył. Nadal giną ludzie, nadal najbiedniejsze są dzieci.
[Janka, córka Ireny – rozmowa autorki z Janiną Zgrzembską]
Poza ukochaną swoją pracą zawodową Ojciec [Stanisław Krzyżanowski, lekarz] czynnie udzielał się społecznie. Był przewodniczącym Koła Macierzy Polskiej w Otwocku, wiceprezesem Towarzystwa Przyjaciół Otwocka, wiceprzewodniczącym miejscowej Rady Opiekuńczej. Mój dom rodzinny był zawsze otwarty dla wszystkich potrzebujących. Każdy mógł przyjść ze swoimi kłopotami i otrzymać pomoc. Biedną ludność, zarówno polską, jak i żydowską, Tata leczył bezpłatnie, dając nawet leki za darmo. Mimo licznych obowiązków codziennie czytał zagraniczną fachową literaturę. Ogromną wagę przywiązywał do poszerzania wiedzy medycznej. W mojej pamięci została nasza rodzina jako bardzo się kochająca i otwarta dla wszystkich potrzebujących.
Ja byłam bardzo rozpieszczonym dzieckiem. Dwie moje ciotki, nauczycielki, odwiedzając nas i widząc to rozpieszczone ponad wszelką normę dziecko, mówiły do Ojca: "Co ty robisz, Stasiu, co z tego dziecka wyrośnie?". A wówczas Tata odpowiadał: "Nigdy nie wiadomo, jak potoczy się życie naszej córeczki. Może być i tak, że nasze pieszczoty będą najmilszymi dla niej wspomnieniami". Często pamiętając, jak trudne miałam życie, myślę, jak prorocze to były słowa.
Kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa, szybko zaczęły się katastrofalne warunki bytowania. Niemcy wprowadzili na wszystko kartki. Brak było żywności, brakowało środków czystości. Były to warunki materialne o wiele gorsze niż w czasie następnej wojny. Wtedy bowiem już nauczyliśmy się, jak "obchodzić" przepisy i zarządzenia władz okupacyjnych. Kwitł nielegalny handel. Wiele zawdzięczaliśmy warszawskim handlarkom, które z narażeniem życia jeździły w odległe strony i przywoziły żywność. Zupełnie inaczej było od roku 1914.
[Irena Sendlerowa, wspomnienie, z rozdziału "Korzenie – dzieciństwo – dom rodzinny"]
Moje studia przypadły na lata trzydzieste. Były to czasy walki o obniżenie czesnego, aby młodzież z rodzin robotniczych i chłopskich też mogła studiować, oraz potwornych burd antysemickich. Władze akademickie tolerowały ten stan. Konsekwencją tego było wprowadzenie tak zwanego getta ławkowego. W indeksach na ostatniej stronie znajdowała się pieczęć: prawa strona, aryjska, dla Polaków, lewa strona dla Żydów. Chodziło o rozdzielenie nas na wykładach. Ja zawsze siedziałam razem z Żydami, okazując w ten sposób swoją z nimi solidarność. Po każdym wykładzie młodzież zrzeszona w organizacji skrajnie prawicowego ONR (Obóz Narodowo-Radykalny) biła i Żydów, i nas Polaków, tych, co siedzieli po lewej stronie. […] Pewnego razu tak zbito moją koleżankę Żydówkę, że rzuciłam się z pięściami na jednego z oprawców i plunęłam mu pod nogi, mówiąc: "Ty bandyto!". Kiedy indziej ci sami oprawcy ciągnęli Żydówki za włosy z drugiego piętra na parter. Wówczas dostałam jakiegoś szoku z niemocy i w swoim indeksie skreśliłam zapis: "prawa strona aryjska". Ukarano mnie za to bardzo. Gdy w czerwcu złożyłam indeks do wpisania zaliczeń ćwiczeń i egzaminów, zawieszono mnie w prawach studenckich. Kiedy co roku zgłaszałam się z prośbą o "odwieszenie", bo byłam już przy końcu studiów i zaczynałam pisać pracę magisterską, dostawałam odmowę. I tak było przez trzy lata. Co roku zgłaszałam się do dziekanatu z zapytaniem, czy mogę już uczęszczać na zajęcia. Zależało mi na tym bardzo. Zawsze otrzymywałam odpowiedź negatywną. I pewno nigdy bym studiów nie skończyła, gdyby nie sytuacja, która zaistniała w 1938 roku. Ówczesny rektor wyjechał za granicę na kilka miesięcy. Zrozpaczona poszłam do zastępującego go profesora Tadeusza Kotarbińskiego (znanego filozofa logika, bardzo dobrego człowieka). Opowiedziałam mu o swoich kłopotach. Profesor poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że dobrze zrobiłam, skreślając w swoim indeksie ten haniebny zapis. "Idź już dziś na wykłady", dodał na pożegnanie. Wobec tego zaczęłam kończyć pracę magisterską u profesora Wacława Borowego. W czerwcu 1939 roku przystąpiłam do egzaminu końcowego i uzyskałam absolutorium.
[Irena Sendlerowa, wspomnienie, z rozdziału "Studia w Warszawie"]
Wykorzystując swoją pracę i mojej konspiracyjnej współpracowniczki Ireny Schultz w Wydziale Zdrowia i Opieki Społecznej oraz dzięki szerokim kontaktom poprzez swoje łączniczki, zatrudnione w różnych placówkach służby zdrowia, przynosiłyśmy do kół młodzieżowych szczepionki, rzecz jasna, z powodu bardzo ograniczonych możliwości, w minimalnych ilościach w stosunku do potrzeb. Tego dnia, o którym była mowa wyżej, dostarczyłam kołu kilka dawek szczepionki. Na owym zebraniu, między innymi sprawami, wyniknął problem, komu je dać. Wtedy sprawa wyglądała tak: zaszczepiony jest w 99% ochroniony przed zachorowaniem, a podkreślam, że był to okres, w którym tyfus dziesiątkował mieszkańców getta! Jak młodzież rozstrzygnęła ten bardzo trudny problem? Wydaje mi się, że powzięte decyzje najlepiej świadczą zarówno o bardzo dużym wyrobieniu społecznym, jak i o wysokim poziomie moralnym. Szczepionki przydzielono:
– dwóm chłopcom, którzy byli jedynymi opiekunami dla młodszego rodzeństwa, bo rodzice już nie żyli;
– jednej dziewczynce, najaktywniejszej członkini koła, która najbardziej była zaangażowana w prace społeczne.
Pozostali w liczbie kilkunastu osób nie zgłaszali żadnych pretensji, żalów, przeciwnie, odnieśli się z całą godnością i poszanowaniem dla słusznej decyzji, choć stawka szła o ich życie.
[Irena Sendlerowa, wspomnienie, z rozdziału "Pamiętam o nich"]
Sposobów na wydostanie maluchów z dzielnicy zagłady było kilka. Aby akcja ta miała szansę powodzenia, musiano korzystać z pomocy policji żydowskiej.
Musieliśmy zawczasu wiedzieć, z których domów mieszkańcy w pierwszej kolejności idą na Umschlagplatz – opowiadała Irena Sendlerowa. – Pomagali nam policjanci konwojenci, którzy wyprowadzali młodzież na roboty po stronie aryjskiej. Pojedynczo starszą młodzież trudno było wyprowadzać. Trzeba było znaleźć całą grupę młodych chłopców oraz takiego policjanta, który też miał już dosyć okrucieństw getta i chciał się na stałe z niego wydostać. Na kilka dni całą taką grupę musieliśmy ulokować u bardzo zaufanych polskich rodzin i po paru dniach któraś z nas wyprowadzała ich do lasu w porozumieniu z władzami organizacji podziemnych.
Inaczej było z małymi dziećmi. Przeważnie wyprowadzano je przez gmach sądu przy ulicy Leszno. Budynek ten miał dwa wejścia: jedno od strony getta, drugie od strony aryjskiej (od ulicy Ogrodowej). Niektóre wyjścia były otwarte i dzięki odwadze woźnych można było z dzieckiem tamtędy wyjść. Wywożono dzieci wozami strażackimi, sanitarką lub tramwajem, korzystając z usług zaprzyjaźnionego motorniczego, Leona Szeszko. Kiedy miał służbę, prowadziło się do niego dziecko i on wtedy szybko ruszał. Starsze dzieci wyprowadzano z brygadami pracy.
[z rozdziału "Jak siostra »Jolanta« ratowała dzieci z getta warszawskiego"]
Prało nas w sumie dwadzieścia kobiet. Najgorsze było pranie potwornie brudnej bielizny. Przyschnięty kał nie dawał się sprać. "Stare" więźniarki praczki poradziły nam, aby te zasuszone brudy szorować szczotkami ryżowymi, którymi szorowano podłogi. (My cieszyłyśmy się, że Niemcy robią w gacie ze strachu...). Po jakimś czasie w bieliźnie powstały dziury. Niemcy dostali szału. Skończyło się to tragicznie. Któregoś dnia wpadło czterech oprawców. Kazali nam wyjść na zewnątrz, ustawili nas w rządku i co drugiej kazali wystąpić. Na naszych oczach rozstrzelali te kobiety. To nas załamało. Szlochałyśmy. Wpadła do nas doktor Hanna Czuperska – kierowniczka ekipy sanitarnej – i widząc nasz stan, powiedziała: "Dziewczyny, co ja słyszałam, że ktoś jest załamany? Kochane, to przecież jest zwykły pawiacki dzień!".
Przed głodem ratowano się, wykorzystując obecność w więzieniu małych dzieci, które były aresztowane razem z matkami. "Dobre" strażniczki czasem wypuszczały te dzieci do piwnicy po kartofle, marchew. "Weszłyśmy w porozumienie z chłopcami, którzy przynosili nam kartofle do naszej pralni. Gotując bieliznę, gotowałyśmy ziemniaki. Nakrył nas gestapowiec. Uciekłam z tym garnkiem do kibla, siadłam na nim, udając, że się załatwiam…".
[Irena Sendlerowa, wspomnienie, z rozdziału "Jezu, ufam Tobie, czyli dni na Pawiaku"]
Po ucieczce z więzienia bibułki z nazwiskami dzieci wkładałam do słoika, który zakopywałam. W czasie powstania przełożyłam je ze słoika do butelek i zakopałam, prawie w tym samym miejscu, w ogródku (przy ulicy Lekarskiej 9) u zaprzyjaźnionej łączniczki, aby w razie mojej śmierci odkopała i przekazała komu należy.
Do dziś rośnie stara jabłonka, pod którą Irena Sendlerowa i Jadwiga Piotrowska ukryły dwie butelki.
[z rozdziału "Kwiecień–sierpień 1944"]
Profesor Michał Głowiński wiele razy mówił i pisał o Irenie Sendlerowej. Zawsze z poczuciem wielkiej wdzięczności. Ze świadomością, że dzięki Niej przeżył czas Zagłady. Z jego rodziną – dziadkami, rodzicami, wujkami i ciotkami – Irena Sendlerowa znała się już przed wojną. Gdy nastała czarna okupacyjna noc grozy, w sposób naturalny utrzymywała kontakt, pomagała, ratowała. W opowieści autobiograficznej "Kręgi obcości" autor poświęcił wiele miejsca działaniom pani Ireny na rzecz ratowania jego samego i najbliższych członków rodziny. Pamiętam, że Irena Sendlerowa często podkreślała, jaka to byłaby strata dla polskiej kultury, "gdyby mały Michał nie przeżył wojny". Również jej zawdzięczała życie jego matka oraz kuzyn Piotr i kuzynka Elżunia.
[z rozdziału "Spełnione powołanie. Powojenne losy uratowanych dzieci"]
Dzisiaj uratowane przez Irenę Sendlerową dzieci stanowią liczną rodzinę. I chociaż nie zawsze znają się z imienia i nazwiska, mieszkają w różnych, nieraz bardzo odległych od siebie miejscach, łączy je coś, co nazwałam wdzięczną pamięcią.
[z rozdziału "Spełnione powołanie. Powojenne losy uratowanych dzieci"]
Czas Zagłady się spełnił, ale przecież wciąż istniał w każdym, kto ocalał. Istniał tym bardziej, że dopiero po jego zakończeniu można było dokonać bilansu strat, a więc milczącego apelu zamordowanych – pisał Michał Głowiński w "Czarnych sezonach"; w innym miejscu dodał: – Czas odbiera nadzieję, ale ran nie goi.
[z rozdziału "Spełnione powołanie. Powojenne losy uratowanych dzieci"]
O ile na początku, po zakończeniu wojny, władze partyjne nie mieszały się do zagadnień opieki społecznej, bardziej angażowały się w upolitycznienie społeczeństwa, to po pięciu latach zaczęto się nami bardzo interesować. I polecono mi skasować wszystkie (a było ich dziesięć!) Ośrodki Współdziałania Społecznego (nazwę wymyśliła Wanda Wawrzyńska), bo dalszą pomoc mają załatwiać starostwa. Następnie zarządzono rozdział opieki społecznej na trzy resorty. Sprawy dzieci w wieku od zera do trzech lat miały przejść do Ministerstwa Zdrowia, sprawy dzieci i młodzieży od trzech do osiemnastu lat do Ministerstwa Oświaty, a Ministerstwo Opieki Społecznej miało tylko interesować się starcami i osobami niedołężnymi.
Na podstawie moich wieloletnich doświadczeń uważałam, że opieka społeczna powinna się zajmować rodziną całkowitą, o ile oczywiście choroby, wypadki losowe lub inna patologia tego wymagają. Albowiem życie codzienne i wszystkie zagadnienia związane z bytowaniem są wspólne dla całej rodziny. Wydane zarządzenia w moim rozumieniu były bezsensowne. Podjęłam walkę, chcąc przekonać władze, że wyżej wymienione zmiany pogorszą raczej sytuację osób wymagających pomocy. A nam, pracownikom opieki społecznej, uniemożliwią skuteczną dla nich pomoc. Przegrałam tę walkę. Wobec tego po pięciu latach pracy, 15 marca 1950 roku, opuściłam Wydział Opieki Społecznej. Myślałam, że może w organizacjach społecznych znajdę zrozumienie. I rozpoczęłam pracę w Wydziale Socjalnym w Związku Inwalidów Wojennych. Tam jednak koncentrowano się na pomocy dla osób poszkodowanych przez wojnę. Nie znalazłam więc możliwości pomocy dla szerszego ogółu.
[Irena Sendlerowa, wspomnienie, z rozdziału "Pani naczelnik, czyli powojenna praca zawodowa"]
Wielokrotnie wzywano mnie do Urzędu Bezpieczeństwa. Grożono mi nieustannie. A byłam wtedy w siódmym miesiącu ciąży. Dziecko urodziło się za wcześnie, było bardzo słabe. Żyło kilkanaście dni. Stan medycyny był wówczas taki, że synka nie uratowano. Była to moja ogromna tragedia. Cudem w tych okropnych stalinowskich czasach uniknęłam aresztowania i poważnych konsekwencji. Zawdzięczałam to jednej z wielu przeze mnie uratowanych osób – Żydówce Irenie M.P. Ona po wojnie została żoną pułkownika P., szefa Urzędu Bezpieczeństwa w Warszawie. Ja o tym nie wiedziałam, bo losy Ireny po powstaniu warszawskim nie były mi znane. Po wielu latach dopiero, kiedy jej mąż zmarł, ona mnie odnalazła i powiedziała: "Ty uratowałaś mi życie w latach okupacji, a ja tobie po wojnie... Był już nakaz aresztowania ciebie, co wówczas równało się wyrokowi śmierci. Pewnego dnia mój mąż był chory. Przyszli do niego podwładni pracownicy w celu omówienia pilnych i ważnych spraw. Wchodząc do pokoju z kawą, usłyszałam końcowe zdanie męża: »Wobec tych dowodów trzeba aresztować Irenę Sendlerową«. Po wyjściu tych osób opowiedziałam mężowi historię swego ukrywania się w czasie wojny i twoją rolę w uratowaniu mi życia. Ze łzami w oczach wybłagałam u niego cofnięcie decyzji aresztowania. Mąż mnie kochał, mieliśmy dwójkę małych dzieci, gdy poznał prawdę, zrozumiał, że nie można tego zrobić".
[Irena Sendlerowa, wspomnienie, z rozdziału "Pani naczelnik, czyli powojenna praca zawodowa"]
Swoje drzewko w Alei Sprawiedliwych Irena Sendlerowa mogła zasadzić dopiero w 1983 roku, gdyż przez kilkanaście lat, mimo zaproszeń z Izraela, władze odmawiały wydania jej paszportu. Spotkała się wówczas z ratowanymi przez siebie dziećmi, wtedy już matkami i babciami. Niemal wszyscy zajmowali odpowiedzialne stanowiska, byli profesorami, lekarzami, adwokatami, artystami. Przyjmowali ją gorąco i serdecznie. Podobnie jak młodzież izraelska na licznych spotkaniach.
[z rozdziału "Pani naczelnik, czyli powojenna praca zawodowa"]
Dziękuję za przesłanie mi swego reportażu z pobytu w roku ubiegłym w Polsce. Musiał on wypaść tak optymistycznie, bo przecież byliście zaproszeni i goszczeni albo przez Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Izraelskiej, lub osobistych przyjaciół, bądź dobrych znajomych. Szara, codzienna rzeczywistość wygląda inaczej! Absolutnie nie zgadzam się z Pana tezą, że wszystko, co dotyczy pochodzenia, trzeba wszem i wobec ogłaszać. Prawdę winna znać bezwarunkowo każda rodzina. To się właśnie należy przodkom, ale naszemu społeczeństwu? Za jaką cenę? Czy naprawdę potrzebna jest ta prawda, kiedy przez wiele lat dostawałam na biurku w pracy anonimy o treści: "Ty żydówico o ile nie wyniesiesz się jak najprędzej do Palestyny (Izraela) to zabijemy Twoje ukochane dzieci". Anonimy wrzucałam do kosza, jako jedynego i właściwego miejsca na takie "dokumenty", myśli jednak były pełne żalu, że tak wiele mamy draństwa wokół siebie, a w sercu bardzo duży, ogromny lęk o dzieci. Lęk, który towarzyszy mi do dziś. Antysemityzm istnieje przecież nadal. W innych może trochę formach, chwilami maskowany lub trochę stuszowany, ale istnieje i zagraża nie tylko naszej kulturze narodowej, ale jest i wielkim niebezpieczeństwem dla poszczególnych osób czy całych rodzin.
[Irena Sendlerowa, z rozdziału "Listy Ireny Sendlerowej do Natana Grossa"]
[Mąż Stefan Zgrzembski] Po wojnie ukończył Wydz[iał] Historyczny Uniw[ersytetu] Jagiell[ońskiego]. Nie podjął po wojnie pisania rozprawy doktorskiej, bo zastał na uniwersytecie atmosferę antysemicką. Nie zmieniło się to i później, czego najlepszym dowodem było, że nasze dzieci, mimo zdanych b. dobrze egzaminów nie dostały się na studia. Oficjalnie z braku miejsc, a naprawdę za to, że ich Mama była opiekunką Żydów. Jestem urodzona w Warszawie i dotarłam do prawdy przez starych znajomych. Córka była już na liście przyjętych i zdjęta!!! Mimo to na szczęście wśród rzesz Polaków antysemitów znajdują się i ludzie, ci więc dzieciom pomogli. Ale córka studiowała zaocznie (polonistyka a potem studia podyplomowe dziennikarsko-edytorskie) a syn ciężko chory na serce musiał przez 5 lat jeździć raz na miesiąc na uniwersytet aż do Wrocławia.
[Irena Sendlerowa, z rozdziału "Listy Ireny Sendlerowej do Natana Grossa"]
Bohaterami matczynych serc są dzieci żydowskie, które niejednokrotnie musiały wyrzekać się swoich matek i ojców – aby żyć!
[Irena Sendlerowa]
Dzień był piękny, słoneczny i mroźny. Od rana biegaliśmy po placu na tyłach naszego przyklasztornego sierocińca, obrzucaliśmy się śnieżkami, a potem ulepiliśmy wielkiego bałwana. Próbowaliśmy właśnie przyozdobić go nosem z przegniłego kartofla, kiedy na placu pojawiła się siostra Gertruda i powiedziała, że muszę wejść do środka, bo do zakładu przyszła moja mama i na mnie czeka. Bardzo mnie to zdziwiło. […] zobaczyłem tę czekającą na mnie kobietę. Niczym nie przypominała mamy, której obraz zachowałem w zakamarkach pamięci. […] Wlekliśmy się powoli, krok za krokiem, często stawaliśmy. Byłem głodny, chleb i resztki kiełbasy, które wydobyliśmy z plecaka, już zjedliśmy, jakaś inna okazja od dawna się nie przytrafiła. Szedłem, o niczym już nie myśląc, tępo patrząc pod nogi. […] Przy drugim posterunku, tak ludzie nazywali to miejsce, stał długi pociąg towarowy z dymiącą lokomotywą i jakby na nas czekał. Jechał w dobrą stronę, miał ruszyć za chwilę. […] Dwie mocne męskie ręce wciągnęły mnie do góry. W tym samym momencie rozległ się gwizd lokomotywy i pociąg ruszył. Kobieta na dole biegła, wymachując rozpaczliwie rękami, coś wołała, ludzie na platformie też zaczęli krzyczeć. A ja stałem nieruchomy, oniemiały i przerażony. Byłem znowu w drodze gdzieś w nieznane. Znowu sam wśród obcych ludzi. Pociąg nie zdążył się rozpędzić, ujechał może dwieście czy trzysta metrów i stanął. Kobieta dobiegła do mojego wagonu, wdrapała się na platformę. Przecisnęła się do mnie, objęła mnie, przytuliła i znowu zaczęła płakać. Tym razem dobrze rozumiałem dlaczego. Mnie też ciekły łzy. Też z radości. Nic mi już na tym świecie nie groziło, spotkałem mamę.
[Piotr Zettinger, wspomnienie, z rozdziału "Spotkanie w pociągu"]
Anna Mieszkowska
"Prawdziwa historia Ireny Sendlerowej"
Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2014
wymiary: 249 x 175 mm
oprawa: twarda
liczba stron: 336
ISBN 978-83-64700-12-5